andrzejsapkowski.pl

Sezon burz - cytaty

Sezon burz - cytaty

 

Mówią, że postęp rozjaśnia mroki. Ale zawsze,

zawsze będzie istniała ciemność. I zawsze

będzie w ciemności Zło, zawsze będą w

ciemności kły i pazury, mord i krew.

Zawsze będą istoty, co nocą

łomocą. A my, wiedźmini, jesteśmy

od tego, by przyłomotać im.

 

 Vesemir z Kaer Morhen

 

„Rozdział pierwszy ”

 – Ha, bo zaczarowany brzeszczot pewnie. I musi drogi… Łakomy kąsek… No, ale my tu gadu-gadu, a czas bieży. Umowa wykonana, pora na zapłatę. A wprzód formalności. Pokwituj na fakturze. Znaczy, postaw krzyżyk albo inny znak.

Wiedźmin ujął podany mu rachunek, obrócił się ku światłu.

– Patrzajcie go – pokręcił głową żupan, wykrzywiając się. – Niby co, czytać umie? Geralt położył papier na stole, popchnął w stronę urzędnika.

– Mały błąd – rzekł spokojnie i cicho – wkradł się do dokumentu. Umawialiśmy się na pięćdziesiąt koron. Faktura wystawiona jest na osiemdziesiąt.

Albert Smulka złożył dłonie, oparł na nich podbródek.

– To nie błąd – też zniżył głos. – To raczej dowód uznania. Zabiłeś straszne straszydło, niełatwa to pewnikiem była robota… Kwota nikogo tedy nie zdziwi…

– Nie rozumiem.

– Akurat. Nie udawaj niewiniątka. Chcesz mi wmówić, że Jonas, gdy tu rządził, nie wystawiał ci takich faktur? Głowę daję, że…

– Że co? – przerwał Geralt. – Że zawyżał rachunki? A różnicą o którą uszczuplał królewski skarbiec, dzielił się ze mną po połowie?

– Po połowie? – Żupan skrzywił usta. – Bez przesady, wiedźminie, bez przesady. Myślałby kto, żeś taki ważny. Z różnicy dostaniesz jedną trzecią. Dziesięć koron. Dla ciebie to i tak duża premia. A mnie więcej się należy, choćby z racji funkcji. Urzędnicy państwowi winni być majętni. Im urzędnik państwowy majętniejszy, tym prestiż państwa wyższy. Co ty możesz zresztą o tym wiedzieć. Nuży mnie już ta rozmowa. Podpiszesz fakturę czy nie?

—————————————————————-

„Interludium”

            – Doszło uszu naszych – sapnął gniewnie – że babom, co dzieci mieć nie chcą szanowna pani Neyd magiczne konkokcje udostępnia. A tym, co już brzemienne, spędzać płody pomaga. A my tu, w Kerack, proceder taki za niemoralny uważamy.

            – To, do czego kobieta ma naturalne prawo – odrzekła sucho Koral – niemoralnym być nie może ipso facto.

            – Kobieta – król wyprężył na tronie chudą postać – ma prawo oczekiwać od mężczyzny tylko dwóch podarków: na lato ciąża, a na zimę łapcie z cienkiego łyka. Tak pierwszy, jak i drugi podarek ma za zadanie zakotwiczyć kobietę w domu. Dom jest bowiem miejscem dla kobiety odpowiednim, przez naturę jej przypisanym. Kobieta z wielkim brzuchem i uczepionym jej kiecki potomstwem od domu się nie oddali i nie przyjdą jej do głowy żadne głupie pomysły, a to gwarantuje pokój ducha mężczyźnie. Spokojny duchem mężczyzna może ciężko pracować gwoli pomnażania bogactwa i dobrobytu swego władcy. Pracującemu w pocie czoła i bez wytchnienia, spokojnemu o swe stadło mężczyźnie też nie przyjdą do głowy żadne głupie pomysły. A gdy kobiecie ktoś wmówi, że może rodzić, gdy chce, a gdy nie chce, to nie musi, gdy na domiar ktoś podpowie jej sposób i podsunie środek, wtedy, szanowna, wtedy porządek społeczny zaczyna się chwiać.

            – Tak jest – wtrącił książę Xander, już od dawna wypatrujący okazji, by się wtrącić. – Tak właśnie!

            – Kobieta niechętna macierzyństwu – ciągnął Belohun – kobieta, której nie uwięzi w domostwie brzuch, kołyska i bachory, wnet ulegnie chuci, rzecz to wszak oczywista i nieuchronna. Wówczas zaś mężczyzna utraci wewnętrzny spokój i równowagę ducha, w jego dotychczasowej harmonii zazgrzyta coś nagle i zaśmierdzi, ba, okaże się, że nijakiej harmonii nie ma ani ładu żadnego. Zwłaszcza tego ładu, który uzasadnia codzienną harówkę. Oraz to, że efekty tej harówki zagarniam ja. A od takich myśli tylko krok do niepokojów. Do sedycji, buntu, rewolty. Pojęłaś, Neyd? Kto daje babom środki zapobiegające ciąży lub umożliwiające jej przerwanie, ten niszczy porządek społeczny, podżega do zamieszek i buntów.

            – Tak jest – wtrącił Xander. – Racja!

Lytta za nic sobie miała pozory autorytetu i władczości Belohuna, doskonale wiedziała, że jako czarodziejka jest nietykalna, a jedyne, co król może, to gadać. Powstrzymała się jednak od dobitnego uświadomienia mu, że w jego królestwie zgrzyta i śmierdzi już od dawna, że ładu w nim tyle, co kot napłakał, a jedyna harmonia, jaką znają mieszkańcy, to instrument muzyczny, rodzaj akordeonu. I że mieszanie do tego kobiet, macierzyństwa czy też niechęci do niego dowodzi nie tylko mizoginii, ale i kretynizmu.

            – W twoim długim wywodzie – rzekła zamiast tego – uparcie powracał wątek pomnażania bogactwa i dobrobytu. Rozumiem cię doskonale, jako że mój własny dobrobyt jest mi również nad wyraz luby. I za nic w świecie nie zrezygnuję z niczego, co dobrobyt mi zapewnia. Uważam, że kobieta ma prawo rodzić, gdy chce, a nie rodzić, gdy nie chce, ale nie podejmę w tym względzie dysputy, każdy w końcu ma prawo do jakichś tam poglądów. Zwrócę tylko uwagę, że za udzielaną kobietom pomoc medyczną pobieram opłaty. To dość istotne źródło moich dochodów. Mamy gospodarkę wolnorynkową, królu. Nie wtrącaj się, bardzo proszę, do źródeł moich dochodów. Bo moje dochody, jak dobrze wiesz, to również dochody Kapituły i całej konfraterni. A konfraternia wybitnie źle reaguje na próby uszczuplania jej dochodów.

            – Czy ty próbujesz mi grozić, Neyd?

            – Skądże znowu. Mało tego, deklaruję daleko idącą pomoc i współpracę. Wiedz, Belohun, że jeśli skutkiem uprawianego przez ciebie wyzysku i grabieży dojdzie w Kerack do niepokojów, jeśli zapłonie tu, górnolotnie mówiąc, żagiew buntu, jeśli nadciągnie zrewoltowany motłoch, by cię wywlec stąd za łeb, zdetronizować, a zaraz po tym powiesić na suchej gałęzi… Wtedy możesz liczyć na moją konfraternię. Na czarodziejów. Przyjdziemy z pomocą. Nie dopuścimy do rewolt i anarchii, bo i nam nie są one na rękę. Wyzyskuj więc i pomnażaj bogactwo. Pomnażaj spokojnie. I nie przeszkadzaj pomnażać innym. Bardzo proszę i dobrze radzę.

—————————————————————-

„Rozdział trzeci ”

– W areszcie – pani mecenas podniosła wreszcie wzrok – dopuściłeś się pobicia dwóch współwięźniów. Powinnam chyba znać powód?

– Primo, odrzuciłem ich seksualne awanse, nie chcieli zrozumieć, że nie znaczy nie. Secundo, lubię bić ludzi. Tertio, to fałsz. Oni sami się pokaleczyli. O ściany. By mnie oczernić.

—————————————————————-

Obie funkcjonujące czarodziejskie uczelnie – męska w Ban Ard i żeńska w Aretuzie na wyspie Thanedd – oprócz absolwentów i absolwentek produkowały też odpad. Mimo gęstego sita egzaminów wstępnych, pozwalającego w założeniu odsiać i odrzucić przypadki beznadziejne, dopiero pierwsze semestry selekcjonowały naprawdę i ujawniały tych, co umieli się zakamuflować. Takich, dla których myślenie okazywało się doświadczeniem przykrym i groźnym. Utajonych głupców, leniów i mentalnych ospalców płci obojga, jacy w

 

szkołach magii nie mieli czego szukać. Kłopot polegał na tym, że zwykle była to progenitura osób majętnych lub z innych przyczyn uważanych za ważne. Po wyrzuceniu z uczelni trzeba było coś z tą trudną młodzieżą zrobić. Z chłopcami wyrzucanymi ze szkoły w Ban Ard nie problemu – trafiali do dyplomacji, czekały na nich armia, flota i policja, najgłupszym pozostawała polityka. Odrzut magiczny w postaci płci pięknej tylko pozornie trudniejszy był do zagospodarowania. Choć usuwane, panienki przekroczyły progi czarodziejskiej uczelni i w jakimś tam stopniu magii zakosztowały. A zbyt potężny był wpływ czarodziejek na władców i wszystkie sfery życia polityczno-ekonomicznego, by panienki zostawiać na lodzie. Zapewniano im bezpieczną przystań. Trafiały do wymiaru sprawiedliwości. Zostawały prawniczkami.

—————————————————————-

„Rozdział czwarty ”

Na samym skraju ludnego targowiska stał niedbale sklecony z desek stragan, obsługiwany przez babuleńkę-starowinkę w słomianym kapeluszu, okrąglutką i rumianą niby dobra wróżka z bajki. Nad babuleńką widniał napis: „Szczęście i radość – tylko u mnie. Ogórek gratis”. Geralt zatrzymał się, wysupłał z kieszeni miedziaki.

– Nalej, babciu – zażądał ponuro – pół kwaterki szczęścia.

Nabrał powietrza, wypił z rozmachem, odetchnął. Otarł łzy, które siwucha wycisnęła mu z oczu.

Był wolny. I zły.

O tym, że jest wolny, dowiedział się, rzecz ciekawa, od osoby, którą znał. Z widzenia. Był to ten sam przedwcześnie wyłysiały młodzian, którego na jego oczach przepędzono ze schodów austerii „Natura Rerum”. A który, jak się okazało, był trybunalskim gryzipiórkiem.

– Jesteś wolny – zakomunikował mu wyłysiały młodzian, splatając i rozplatając chude poplamione inkaustem palce. – Wpłacono poręczenie.

– Kto wpłacił?

Informacja okazała się poufną wyłysiały gryzipiórek odmówił jej podania. Odmówił też – i też obcesowo – zwrotu zarekwirowanej sakwy Geralta. Zawierającej między innymi gotówkę i czeki bankierskie. Majątek ruchomy wiedźmina, oznajmił nie bez zjadliwości, został przez władze potraktowany jako cautio pro expensis, zaliczka na poczet kosztów sądowych i przewidywanych kar.

Wykłócać się nie miało celu ani sensu. Geralt musiał być rad, że przy wyjściu oddano mu chociaż rzeczy, które przy zatrzymaniu miał w kieszeniach. Osobiste drobiazgi i drobne pieniądze. Tak drobne, że nikomu nie chciało się ich kraść.

Przeliczył ocalałe miedziaki. I uśmiechnął się do starowinki.

– I jeszcze pół kwaterki radości, poproszę. Za ogórek dziękuję.

 

Po babcinej siwusze świat wypiękniał zauważalnie. Geralt wiedział, że to rychło minie, przyspieszył więc kroku. Miał sprawy do załatwienia.

—————————————————————-

Tym zaś, kto interweniował, był dostatnio odziany i promieniujący autorytetem mężczyzna o szlachetnych rysach. Geralt nie wiedział, kto to. Doskonale znał natomiast jego towarzysza. Gładysza w fantazyjnym kapelusiku z wpiętym weń piórem egreta, o sięgających ramion blond włosach ufryzowanych na żelazkach. Noszącego dublet w kolorze czerwonego wina i koszulę z koronkowym żabotem. Z nieodłączną lutnią i nieodłącznym bezczelnym uśmiechem na uściech.

– Witaj, wiedźminie! Ależ ty wyglądasz! Z tą obitą gębą! Ze śmiechu pęknę!

– Witaj, Jaskier. Ja też się cieszę, że cię widzę.

– Co tu się dzieje? – Mężczyzna o szlachetnych rysach wziął się pod boki. – No? Co z wami? Regulaminowy meldunek! Ale już!

– To ten! – komendantka wytrząsnęła z uszu resztki sosu i oskarżycielsko wskazała na Geralta.

– On winien, wielmożny panie instygator! Awanturował się i sierdził, a potem do bicia wziął. A wszystko przez miecze jakieś z depozytu, co na nie kwitu nie miał. Gonschorek potwierdzi… Hej, Gonschorek, czego się tam kurczysz w kącie? Zesrałeś się? Ruszże dupę, wstań, rzeknij wielmożnemu panu instygatorowi… Ejże! Gonschorek? Co ci to?

Wystarczyło uważniej spojrzeć, by odgadnąć, co jest Gonschorkowi. Nie było potrzeby badać pulsu, dość było popatrzeć na białą jak kreda twarz. Gonschorek był martwy. Zwyczajnie i po prostu nie żył.

—————————————————————-

„Rozdział piąty”

Strzeżcie się rozczarowań, bo pozory mylą. Takimi, jakimi wydają się być, rzeczy są rzadko. A kobiety nigdy.

Jaskier, Pół wieku poezji

—————————————————————-

Na to, czym jest prawdziwy mężczyzna, Lytta miała wyrobiony pogląd, wykształcony przez lata doświadczeń. Umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę w stadzie mniej lub bardziej udanych imitacji. Nie musiała bynajmniej uciekać się w tym celu do kontaktu fizycznego, który to sposób testowania męskości miała zresztą jak większość czarodziejek, nie tylko za trywialny, ale i bałamutny, wiodący na zupełne manowce. Bezpośrednia degustacja, jak stwierdziła po próbach, może i jest jakimś tam sprawdzianem smaku, ale nazbyt często pozostawia niesmak. Niestrawność. I zgagę. A bywa, że torsje.

Lytta umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę nawet z oddalenia, na podstawie błahych i nieznaczących pozornie przesłanek. Prawdziwy mężczyzna, wypraktykowała czarodziejka, pasjonuje się łowieniem ryb, ale wyłącznie na sztuczną muszkę. Kolekcjonuje militarne figurki, erotyczne grafiki i własnoręcznie wykonane modele żaglowców, w tym i te w butelkach, a pustych butelek po drogich trunkach nigdy nie brak w jego domostwie. Potrafi świetnie gotować, udają mu się istne arcydzieła sztuki kulinarnej. No i, generalnie rzecz ujmując, sam jego widok sprawia, że ma się ochotę.

Wiedźmin Geralt, o którym czarodziejka wiele słyszała, o którym zdobyła wiele informacji, a którego właśnie obserwowała w wodzie basenu, spełniał, jak się wydawało, tylko jeden z powyższych warunków.

—————————————————————-

Lytta Neyd była ruda. Ruda klasycznie i naturalnie. Stonowana, jasnordzawa czerwień jej włosów budziła skojarzenia z letnim futrem lisa. Gdyby – Geralt był o tym absolutnie przekonany – złapać rudego lisa i posadzić go obok Lytty, oboje okazaliby się umaszczeni tak samo i nie do odróżnienia. A gdy czarodziejka poruszała głową wśród czerwieni zapalały się akcenty jaśniejsze, żółtawe, identycznie jak w lisiej sierści. Tego typu rudości towarzyszyły z reguły piegi, i z reguły w nadmiarze. Tych jednak u Lytty stwierdzić się nie dało.

Geralt poczuł niepokój, zapomniany i uśpiony, ale nagle budzący się gdzieś tam w głębi. Miał w naturze dziwną i trudną do wytłumaczenia skłonność do rudowłosych, parę razy już ta właśnie pigmentacja owłosienia popchnęła go do popełnienia głupstwa. Należało się zatem strzec i wiedźmin mocno to sobie postanowił. Zadanie miał zresztą ułatwione. Właśnie mijał rok od czasu, gdy popełnianie tego typu głupstw przestało go kusić.

Erotycznie stymulująca rudość nie była jedynym atrakcyjnym atrybutem czarodziejki. Śnieżnobiała suknia była skromna i całkiem bez efektów, a miało to swój cel, cel słuszny i bez najmniejszych wątpliwości zamierzony. Prostota nie rozpraszała uwagi patrzącego, koncentrując ją na atrakcyjnej figurze.

I na głębokim dekolcie. Mówiąc zwięźle, w „Dobrej Księdze” proroka Lebiody, w wydaniu ilustrowanym, Lytta Neyd z powodzeniem mogłaby pozować do ryciny poprzedzającej rozdział „O nieczystym pożądaniu”.

Mówiąc jeszcze zwięźlej, Lytta Neyd była kobietą, z którą tylko kompletny idiota mógłby chcieć związać się na dłużej niż dwie doby. Ciekawym było, że to za takimi właśnie kobietami uganiały się zwykle watahy mężczyzn skłonnych wiązać się na całkiem długo.

Pachniała frezją i morelą.

—————————————————————-

„Rozdział szósty”

Miecz wiedźmiński (fig. 40) tym się odznacza, że jakby kompleksją jest innych mieczów, piątą esencją tego, co w innej broni najlepsze. Przednia stal i kucia sposób, krasnoludzkim hutom i kuźniom właściwe, przydają klindze lekkość, ale i sprężystość nadzwyczajną. Ostrzony jest wiedźmiński miecz również krasnoludzkim sposobem, sposobem, dodajmy, tajemnym, a który tajemnym na wieki pozostanie, bo górskie karły o swe sekrety zazdrosne są wielce. Mieczem zaś przez krasnoludy wyostrzonym rzuconą w powietrze chustę jedwabną na połowy rozciąć można. Takiej samej sztuki, wiemy to z relacyj naocznych świadków, swymi mieczami wiedźmini dokazywać potrafili.

Pandolfo Forteguerra, Traktat o broni białej

 —————————————————————-

Jaskier wkroczył między stragany, tam z godnym podziwu, a niespodzianym u poety znawstwem natychmiast zajął się oceną i degustacją pyszniących się na ladach ogórków, buraków i jabłek, za każdym razem wszczynając dyskusje i flirty z handlarkami.

– Kiszona kapusta! – oznajmił, nabierając rzeczonej z beczki za pomocą drewnianych szczypiec. – Spróbuj, Geralt. Świetna, prawda? Rzecz to smaczna i zbawienna, taka kapusta. Zimą gdy brak witamin, chroni przed szkorbutem. Jest nadto doskonałym środkiem antydepresyjnym.

– Jak niby?

– Zjadasz garniec kiszonej kapusty, popijasz garncem zsiadłego mleka… i wnet depresja staje się najmniejszym z twoich zmartwień. Zapominasz o depresji. Czasem na długo.

—————————————————————-

„Rozdział siódmy”

Biodro czarodziejki zdobił kunsztowny i bajecznie kolorowy w detalach tatuaż, przedstawiający pasiasto ubarwioną rybę.

Nil admirari, pomyślał wiedźmin. Nil admirari.

*

– Nie wierzę oczom – powiedziała Lytta Neyd.

Za to, co się stało, za to, że wyszło tak, jak wyszło, winę ponosił on sam, nikt inny. W drodze do willi czarodziejki mijał ogród, nie oparł się pokusie, by zerwać jedną z rosnących na klombie frezji. Pamiętał zapach, dominujący w jej perfumach.

            – Nie wierzę oczom – powtórzyła Lytta, stając w drzwiach. Powitała go własną osobą zwalistego odźwiernego nie było. Może miał wychodne.

            – Przyszedłeś, zgaduję, by zwymyślać mnie za dłoń Mozaik. I przyniosłeś mi kwiat. Białą frezję. Wejdź, nim dojdzie do sensacji, a miasto rozhuczy się od plotek. Mężczyzna na moim progu z kwiatem! Najstarsi ludzie nie pamiętają czegoś takiego.

 

Nosiła luźną czarną suknię, kombinację jedwabiu i szyfonu, cieniuteńką falującą przy każdym ruchu powietrza. Wiedźmin stał, zapatrzony, wciąż z frezją w wyciągniętej dłoni, pragnąc się uśmiechnąć i za nic w świecie nie mogąc. Nil admirari, powtórzył w myślach maksymę, którą zapamiętał z Oxenfurtu, z uniwersytetu, z kartusza nad wejściem do katedry filozofii. Maksymę powtarzał w myślach przez całą drogę do willi Lytty.

            – Nie krzycz na mnie – wyjęła frezję z jego palców. – Naprawię dziewczynie rękę, gdy tylko się zjawi. Bezboleśnie. Może ją nawet przeproszę. Ciebie przepraszam. Tylko na mnie nie krzycz.

Pokręcił głową ponownie spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło.

            – Ciekawam – zbliżyła frezję do twarzy i wpiła w niego swe jadeitowe oczy – czy znasz symbolikę kwiatów? I ich sekretną mowę? Wiesz, co mówi ta frezja, i całkiem świadomie przekazujesz mi jej przesłanie? Czy też kwiat jest czysto przypadkowy, a przesłanie… podświadome?

Nil admirari.

            – Ale to przecież bez znaczenia – podeszła do niego, bardzo blisko. – Albo bowiem czytelnie, świadomie i wyrachowanie sygnalizujesz mi, czego pragniesz… Albo kryjesz się z pragnieniem, które twoja podświadomość zdradza. W obu wypadkach winnam ci podziękowanie. Za kwiat. I za to, co on mówi. Dziękuję ci. I zrewanżuję się. Też ci coś sprezentuję. O, tę tasiemeczkę. Pociągnij za nią. Śmiało.

– Co ja robię najlepszego, pomyślał, pociągając. Pleciona tasiemeczka gładko wysnuła się z obdzierganych oczek. Do samego końca. A wówczas jedwabno-szyfonowa suknia spłynęła z Lytty niczym woda, mięciutko układając się wokół kostek. Przymknął na moment oczy, jej nagość poraziła go jak nagły rozbłysk światła. Co ja robię, pomyślał, obejmując jej szyję. Co ja robię, pomyślał, czując smak koralowej pomadki na ustach. To, co robię, kompletnie pozbawione jest sensu, myślał, delikatnie kierując ją ku komódce przy patio i sadzając na malachitowym blacie.

Pachniała frezją i morelą. I czymś jeszcze. Może mandarynką. Może wetiwerią. Chwilkę to trwało, a pod koniec komódka dość silnie się chybotała. Koral, choć obejmowała go mocno, ani na moment nie wypuściła frezji z palców. Zapach kwiatu nie tłumił jej zapachu.

            – Twój entuzjazm pochlebia mi – oderwała usta od jego ust i dopiero teraz otwarła oczy. – I mocno komplementuje. Ale mam łóżko, wiesz?

—————————————————————-

Biodro Lytty zdobił kunsztowny i bajecznie kolorowy w detalach tatuaż, przedstawiający pasiasto ubarwioną rybę, dzięki ogromnym płetwom trójkątną w kształcie. Ryby takie, zwane skalarami, bogacze i snobujący się nuworysze zwykli trzymać w akwariach i basenach. Ryby te zawsze więc kojarzyły się Geraltowi – i nie tylko jemu – ze snobizmem i pretensjonalnym zadęciem. Zdziwiło go zatem, że Koral wybrała właśnie taki, a nie inny tatuaż. Zdziwienie trwało moment, wyjaśnienie przyszło szybko. Lytta Neyd była z pozoru i wyglądu i owszem, całkiem młoda. Ale tatuaż pochodził z lat jej prawdziwej młodości. Z czasów, gdy przywożone zza mórz ryby skalary były prawdziwie rarytetną atrakcją bogaczy było niewielu, dorobkiewicze dopiero się dorabiali i mało kogo stać było na akwaria. Jej tatuaż jest więc jak metryka, pomyślał Geralt, pieszcząc skalara opuszkami palców, dziw, że Lytta wciąż go nosi, miast magicznie usunąć. Cóż, pomyślał, przenosząc pieszczotę w odleglejsze od ryby rejony, miłą jest rzeczą wspomnienie lat młodzieńczych. Nie jest łatwo wyzbyć się takiego memento. Nawet gdy już przebrzmiałe i patetycznie banalne.

—————————————————————-

– Koral?

– Co?

– Lytta Neyd… To też nie jest twoje prawdziwe miano, prawda?

– Moje prawdziwe było kłopotliwe w użyciu.

– Jak niby?

– A powiedz szybko: Astrid Lyttneyd Asgeirrfinnbjornsdottir.

– Rozumiem.

– Wątpię.

—————————————————————-

– Usiądź na brzegu łóżka.

– Bo?

– Chcę się zrewanżować.

– Słucham?

– Za piegi, które wypatrzyłeś tam, gdzie je wypatrzyłeś. Za dołożenie starań i dokładną… eksplorację. Chcę się zrewanżować i odwdzięczyć. Mogę?

– Ależ jak najbardziej.

—————————————————————-

„Rozdział ósmy”

 

Nie samo jeno wykonanie, nie sama rzemieślnicza sprawność o walorze miecza wiedźmińskiego przesądza. Podobnie jak zagadkowe elfie czy też gnomie klingi, których sekret zaginął, miecz wiedźmiński tajemną potęgą powiązany jest z ręką i zmysłem wiedźmina, który nim włada. I właśnie dzięki arkanom magii owej wielce przeciw Ciemnym Mocom jest skuteczny.

 

Pandolfo Forteguerra, Traktat o broni białej

 

 

Zdradzę wam pewien sekret. O wiedźmińskich mieczach. To bujda, że mają jakąś tajemną moc. I że takie wspaniałe niby z ich oręże, że niby lepszych nie ma. To wszystko fikcja, wymyślona dla pozoru. Wiem to z absolutnie pewnego źródła.

 

Jaskier, Pół wieku poezji

—————————————————————-

– I owszem, skomentuję. Nasze miecze to nie są zwykłe miecze.

– Twierdzi się – Jaskier udał, że nie słyszy drwiny – że magiczna moc waszej wiedźmińskiej broni, zgubna dla potworów, z którymi walczycie, tkwi w stali, z której miecze są kute. Z samego surowca, czyli z rud pochodzących ze spadłych z nieba meteorytów. Jak to jest? Meteoryty magiczne wszak nie są, są zjawiskiem naturalnym i naukowo wyjaśnionym. Skąd więc niby ta magia?

Geralt spojrzał na niebo, ciemniejące od północy. Wyglądało, że zbiera się na kolejną burzę. I że szykuje się zmoknięcie.

– Jeśli dobrze pamiętam – odpowiedział pytaniem – studiowałeś wszystkie siedem sztuk wyzwolonych?

– A dyplom uzyskałem summa cum laude.

– W ramach wchodzącej w skład quadrivium astronomii słuchałeś wykładów profesora Lindenbroga?

– Starego Lindenbroga, zwanego Opałkiem? – zaśmiał się Jaskier. – No pewnie! Wciąż mam go przed oczyma, jak drapie się w tyłek i puka wskaźnikiem w mapy i globusy, marudząc monotonnie. Sphera Mundi, eeee, subdividitur na cztery Elementarne Plany: Plan Ziemi, Plan Wody, Plan Powietrza i Plan Ognia. Ziemia wraz z Wodą formuje kulę ziemską którą zewsząd, eeee, otacza Powietrze, czyli Aer. Nad Powietrzem, eeee, rozciąga się Aether, Powietrze Ogniste vel Ogień. Nad Ogniem zaś są Subtelne Niebiosa Syderalne, Firmamentum sferycznej natury. Na owym lokują się Erratica Sydera, gwiazdy błąkające się, i Fixa Sydera, gwiazdy nieruchome…

– Nie wiem – parsknął Geralt – co bardziej podziwiać, talent do małpowania czy pamięć. Wracając zaś do interesującego nas zagadnienia: meteoryty, które nasz poczciwy Opałek określał jako gwiazdy spadające, Sydera Cadens, czy jakoś tak, urywają się z firmamentu i lecą w dół, by zaryć się w naszej starej dobrej ziemi. Po drodze zaś penetrują wszystkie pozostałe plany, czyli płaszczyzny żywiołów, jak też i parażywiołów, bo takowe też jakoby istnieją. Żywioły i parażywioły nasycone są jak wiadomo, potężną energią źródłem wszelkiej magii i nadprzyrodzonej mocy, a penetrujący je meteoryt energię ową wchłania i zachowuje. Stal, jaką da się z meteorytu wytopić, jak również głownia, którą da się z takiej stali wykuć, moc żywiołów w sobie zawiera. Jest magiczna. Cały miecz jest magiczny. Quod erat demonstrandum. Pojąłeś?

– No pewnie.

– To zapomnij. Bo to bujda.

– Co?

– Bujda. Wymysł. Meteorytów nie znajduje się pod każdym krzakiem. Więcej niż połowa mieczy używanych przez wiedźminów była wykonana ze stali z rud magnetytowych. Sam takich używałem. Są równie dobre, jak te ze spadłych z nieba i penetrujących żywioły syderytów. Nie ma absolutnie żadnej różnicy. Ale zachowaj to dla siebie, Jaskier, bardzo cię proszę. Nie mów o tym nikomu.

– Jak to? Mam milczeć? Tego żądać nie możesz! Jakiż sens wiedzieć o czymś, jeśli wiedzą nie można się pochwalić?

– Proszę cię. Wolę, by mieli mnie za nadprzyrodzoną istotę uzbrojoną w nadprzyrodzony oręż. Takim mnie wynajmują i takiemu płacą. Zwykłość zaś równa się nijakość, a nijakość to taniość. Dlatego proszę, gębę na kłódkę. Obiecujesz?

– Niech ci będzie. Obiecuję.

—————————————————————-

– Rad widzę i witam obu panów – odezwał się wreszcie Pyral Pratt. W jego głosie wyraźnie dała się słyszeć stara i nierdzewiejąca miłość do tanich i kiepsko destylowanych alkoholi.

– Zwłaszcza ciebie rad witam, śpiewaku. – Wielebny uśmiechnął się do Jaskra. – Nie widzieliśmy się od wesela mojej wnuczki, któreś uświetnił występem. A ja właśnie myślałem o tobie, bo kolejnej z moich wnuczek coś za mąż pilno. Tuszę, że po starej przyjaźni i tym razem nie odmówisz. Co? Zaśpiewasz na weselu? Nie dasz się prosić tak długo, jak poprzednio? Nie będę cię musiał… przekonywać?

– Zaśpiewam, zaśpiewam – pospieszył z zapewnieniem Jaskier, blednąc lekko.

 

 

 

 

 

– A dziś – kontynuował Pratt – wpadłeś zapytać o moje zdrowie, jak mniemam? Otóż do dupy ono jest, to moje zdrowie.

Jaskier i Geralt nie skomentowali. Ogrokrasnolud śmierdział piżmem. Pyral Pratt westchnął ciężko.

– Dostałem – obwieścił – wrzodów żołądka i jadłowstrętu, więc rozkosze stołu już nie dla mnie. Zdiagnozowano mi chorą wątrobę i zakazano picia. Nabawiłem się dyskopatii, w równej mierze kręgów szyjnych i lędźwiowych, a to wyeliminowało mi z rozrywek łowiectwo inne sporty ekstremalne. Leki i kuracje pochłaniają ogrom pieniędzy, którem dawniej zwykł wydawać na gry hazardowe. Fujarka, owszem, powiedzmy, że jeszcze mi staje, ale ileż z nią roboty, by stanęła! Rzecz wcześniej znuży, niż ucieszy… To co mi pozostaje? Hę?

– Polityka?

Pyral Pratt zaśmiał się, aż zatrząsł się kutas u fezu.

– Brawo, Jaskier. Jak zwykle w sedno. Polityka, o tak, to jest teraz coś dla mnie. Początkowo nie byłem do rzeczy nastawiony przychylnie. Myślałem prędzej nierządem się parać i w domy publiczne inwestować. Wśród polityków się obracałem i licznych poznałem. I przekonałem się, że lepiej przestawać z kurwami, bo kurwy mają chociaż jakiś swój honor i jakieś zasady. Z drugiej jednak strony z bardaka nie porządzisz tak dobrze, jak z ratusza. A rządzić by się chciało, jeśli nie światem, jak to mówią, to choć powiatem. Głosi stare porzekadło, nie możesz ich pokonać, to się do nich przyłącz…

—————————————————————-

– Śledztwo, tuszę, trwa? – podjął po chwili. – Ferrant de Lettenhove działa? Spójrzcie jednakowoż prawdzie w oczy, panowie. Ze strony Ferranta cudów oczekiwać nie należy. Bez obrazy, Jaskier, ale twój krewniak lepszym byłby księgowym, niż jest śledczym. U niego nic, tylko książki, kodeksy, paragrafy, regulaminy, no i te jego dowody, dowody i jeszcze raz dowody. Jak w tej facecji o kozie i kapuście. Nie znacie? Zamknęli raz kozę w obórce z główką kapusty. Rano kapusty ani śladu, a koza sra na zielono. Ale dowodów brak i świadków nie ma, tedy sprawa umorzona, causa finita. Nie chciałbym być złym prorokiem, wiedźminie Geralcie, ale sprawa kradzieży twoich mieczy może znaleźć podobne zakończenie.

Geralt i tym razem nie skomentował.

– Pierwszy miecz – Pyral Pratt potarł podbródek upierścienioną dłonią – jest stalowy. Stal syderytowa, ruda pochodząca z meteorytu. Kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich hamerniach. Długość całkowita czterdzieści i pół cala, sama głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści, waga całej broni z pewnością poniżej czterdziestu uncji. Wykonanie rękojeści i jelca proste, ale eleganckie.

– I drugi miecz, podobnej długości i wagi, srebrny. Częściowo, oczywiście. Stalowy trzpień okuty srebrem, także ostrza są stalowe, czyste srebro jest za miękkie, by dobrze je naostrzyć. Na jelcu i całej długości klingi znaki runiczne i glify, uznane przez moich rzeczoznawców za niemożliwe do odczytania, ale niewątpliwie magiczne.

—————————————————————-

„Interludium”

– Ja i kuzyn Ferrant – mówię dalej – sądzimy jednak, że są to obiecanki-cacanki, za pomocą których stary chrzan myśli nakłonić młódeczkę do łóżkowych zapałów. Że Egmund i Xander są jedynymi realnymi dziedzicami tronu. A jeśli będzie to wymagało coup d’état, to w wykonaniu któregoś z tych dwu. Obu poznałem, poprzez kuzyna. Obaj są… takie wrażenie odniosłem… śliscy jak gówno w majonezie. Jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.

Geralt potwierdził, że wie, że sam odniósł takie wrażenie, rozmawiając z Egmundem, tylko nie umiał tego równie pięknie ująć w słowa. Po czym zamyślił się głęboko.

—————————————————————-

– Łapy od Mozaik z daleka, grajku – tak on do mnie, bez krzty respektu. – Wybij ją sobie z głowy. Nie wiesz, że uczennicom czarodziejek surowo zabrania się nawet najniewinniejszych flirtów? Za najmniejsze takie przewinienie Koral uzna ją za niegodną uczenia i odeśle do szkoły, a to dla uczennicy straszna kompromitacja i utrata twarzy, słyszałem o samobójstwach na tym tle. A z Koral nie ma żartów. Nie ma poczucia humoru. Miałem chęć poradzić mu, by spróbował połaskotać jej kurzym piórkiem rowek w tyłku, zabieg taki rozwesela nawet największe ponuraczki. Alem zmilczał, bo go znam. Nie znosi, by nieoględnie mówić o jego kobietach. Nawet tych na jedną noc. Zakląłem się więc na honor, że cnotę przylizanej adeptki z porządku dziennego skreślę i nawet umizgać się nie będę.

– Jeśli aż tak cię sparło – on na to, poweselawszy, na odchodnym – to wiedz, że poznałem w tutejszym sądzie jedną panią adwokat. Wyglądała na chętną. Do niej posuń w koperczaki.

– Dobre sobie. Że niby co, mam dymać wymiar sprawiedliwości? Z drugiej jednak strony…

—————————————————————-

„Rozdział dziewiąty”

 

Po różnych błąkają się krajach, a gust ich i humor każą być bez wszelkiej dependencji. Znaczy to, że nijakiej władzy, ludzkiej ani boskiej, nie uznają, że praw żadnych i zasad nie szanują, że nikomu i niczemu posłuszeństwa nie winnymi i bezkarnymi się mniemają. Z natury będąc szalbierzami, żyją z wróżeb, któremi prosty lud łudzą, służą za szpiegów, kolportują fałszywe amulety, oszukańcze medykamenta, wyskoki i narkotyki, parają się też kuplerstwem, to jest dziewki wszeteczne przywodzą dla niepoczciwej uciechy tym, co płacą. Gdy im bieda, żebrać się nie wstydzą, ani zwykłej kradzieży dopuszczać, ale milsze im szachrajstwo i oszustwo. Zwodzą naiwnych, że niby ludzi bronią, że niby gwoli ich bezpieczności potwory zabijają, ale to też, dawno dowiedziono, że ku własnej to czynią uciesze, bo mord to dla nich przedni dywertyment. Preparując się do swych akcji, jakieś gusła czynią czarownickie, atoli jest to jeno omamienie oczu patrzących. Pobożni kapłani w lot te bałamuctwo i kuglarstwo odkryli byli z konfuzją tych czartowskich pachołków, wiedźminami się mianujących.

Anonim, Monstrum albo widźmina opisanie

—————————————————————-

Jak każdy wynalazca, Ortolan miewał okresy fascynacji materiałami wybuchowymi i zapalającymi, bombardami, opancerzonymi rydwanami, samopałami, samobijami i gazami trującymi. Warunkiem dobrobytu, dowodził staruszek, jest powszechny pokój między narodami, a pokój osiąga się poprzez zbrojenia. Najpewniejsza metoda zapobiegania wojnom to odstraszanie straszną bronią im broń straszniejsza, tym pokój pewniejszy i długo trwalszy. Ponieważ Ortolan argumentów słuchać nie zwykł, utajono wśród jego wynalazczego zespołu sabotażystów, którzy groźne wynalazki torpedowali. Prawie żaden nie ujrzał światła dziennego. Wyjątkiem był osławiony i będący przedmiotem licznych anegdot kulomiot. Był to rodzaj telekinetycznego arbalestu z wielką banią na ołowiane kulki. Kulomiot – zgodnie z nazwą – miał miotać kulki do celu, i to całymi seriami. Prototyp wyszedł, o dziwo, poza mury Rissbergu, został nawet przetestowany w jakiejś potyczce. Z żałosnym jednak efektem. Posługujący się wynalazkiem strzelec, zapytany o przydatność broni, miał się podobno wyrazić, że kulomiot jest jak jego teściowa. Ciężki, brzydki, całkowicie bezużyteczny i nic, tylko wziąć i utopić w rzece. Stary czarodziej nie przejął się, gdy mu to powtórzono. Kulomiot to zabawka, oświadczył pono, on ma już na desce projekty dużo bardziej zaawansowane, zdolne razić masowo. On, Ortolan, da ludzkości dobrodziejstwo pokoju, choćby wprzód trzeba było połowę ludzkości wybić.

—————————————————————-

Położył na stole owalną płytkę o rozmiarach dziecięcej dłoni. Z wytłoczonymi znakami.

– RISS PSREP Mk IV/002 025 – odczytał głośno Axel Raby. I przekazał płytkę Sandovalowi.

– Mutacja, wytworzona tu, u nas, na Rissbergu – ocenił cierpko Sandoval. – W sekcji pseudogadów. Jaszczur strażniczy. Model czwarty, seria druga, egzemplarz dwudziesty piąty. Przestarzały, od dawna produkujemy ulepszone. Co tu jeszcze jest do wyjaśniania?

– Mówi, że zabił wigilozaura – skrzywił się Stucco Zangenis. – Nie o wyjaśnienia więc chodzi, lecz o pretensje. Reklamacje, wiedźminie, przyjmujemy i rozpatrujemy tylko od legalnych nabywców, wyłącznie na podstawie dowodu zakupu. Wyłącznie na podstawie dowodu zakupu serwisujemy i usuwamy usterki…

– Gwarancja na ten model dawno wygasła – dorzucił Myles Trethevey. – Żadna nie obejmuje zaś usterek powstałych w wyniku niewłaściwego lub niezgodnego z instrukcją obsługi użytkowania wytworu. Jeśli wytworem posługiwano się niewłaściwie, Rissberg nie ponosi odpowiedzialności. Żadnej odpowiedzialności.

– A za to – Geralt wyjął z kieszeni i rzucił na stół drugą płytkę – ponosicie odpowiedzialność?

Druga płytka była podobnego kształtu i rozmiaru, co poprzednia, ale pociemniała i zaśniedziała. W wytłoczenia wrósł i wpiekł się brud. Ale znaki wciąż były czytelne:

IDR UL Ex IX 0012 BETA Zapadło długie milczenie.

– Idarran z Ulivo – powiedział wreszcie Pinety, zaskakująco cicho i zaskakująco niepewnie. – Uczeń Alzura. Nie sądziłem…

– Skąd to masz, wiedźminie? – Axel Raby przechylił się przez stół. – W jaki sposób to zdobyłeś?

– Pytasz, jakbyś nie wiedział – odparł Geralt. – Wydłubałem ze skorupy stwora, którego zabiłem. A który wcześniej zamordował co najmniej dwadzieścioro ludzi w okolicy. Co najmniej, bo myślę, że dużo więcej. Myślę, że mordował od lat.

– Idarran… – mruknął Tarvix Sandoval. – A przed nim Malaspina i Alzur…

– Ale to nie my – powiedział Zangenis. – Nie my. Nie Rissberg.

– Dziewiąty model eksperymentalny – dodała w zamyśleniu Biruta Icarti. – Wersja beta. Dwunasty…

– Dwunasty egzemplarz – podchwycił Geralt, nie bez złośliwości. – A ile takich było łącznie? Ile ich wytworzono? Odpowiedzi na pytanie o odpowiedzialność nie uzyskam, to jasne, bo to nie wy, nie Rissberg, wy jesteście czyści i chcecie, bym w to uwierzył. Ale zdradźcie choć, bo z pewnością wiecie, ile jeszcze takich krąży po lasach i morduje ludzi. Ile trzeba będzie takich odnaleźć. I zarąbać. Chciałem rzec: wyeliminować.

– Co to jest, co to jest? – ożywił się nagle Ortolan. – Co tam macie? Pokażcie! Ach…

Sorel Degerlund nachylił się do ucha starca, długo szeptał. Myles Trethevey, demonstrując płytkę, szeptał z drugiej strony. Ortolan szarpał brodę.

– Zabił? – krzyknął nagle cienko. – Wiedźmin? Unicestwił genialne dzieło Idarrana? Zabił? Zniszczył bezmyślnie?

 Wiedźmin nie wytrzymał. Parsknął. Szacunek dla wieku podeszłego i siwizny nagle całkiem go opuścił. Parsknął ponownie. A potem zaśmiał się. Szczerze i niepowstrzymanie.

Zamarłe twarze siedzących za stołem czarodziejów, miast pohamować, wprawiły go w jeszcze większą wesołość. Do diabła, pomyślał, nie pamiętam, kiedy ostatnio śmiałem się równie szczerze. Chyba w Kaer Morhen, przypomniał sobie, tak, w Kaer Morhen. Kiedy pod Vesemirem załamała się spróchniała deska w wychodku.

—————————————————————-

– A toć jeszcze powiem – zasapał Ortolan – żeś ty ojców własnych dzieło mordem nieroztropnym zhańbił. Bo to Cosimo Malaspina, a po nim uczeń jego Alzur, Alzur właśnie, wiedźminów stworzyli. Oni to mutację zinwentowali, dzięki której tobie podobnych wykreowano. Dzięki której istniejesz, dzięki której po świecie chodzisz, niewdzięczniku. Estymować by ci Alzura, jego następców i ich dzieła, nie zaś niszczyć! Oj… Oj…

Stary czarodziej zamilkł nagle, przewrócił oczami i zastękał ciężko.

– Muszę na stolec – oznajmił jękliwie. – Muszę na stolec prędko! Sorel! Miły chłopcze! Degerlund i Trethevey zerwali się z miejsc, pomogli starcowi wstać i wywiedli go z komnaty.

Po krótkiej chwili wstała Biruta Icarti. Obrzuciła wiedźmina wiele mówiącym spojrzeniem, po czym wyszła bez słowa. Za nią nie patrząc na Geralta w ogóle, podążyli Sandoval i Zangenis. Axel Raby wstał, skrzyżował ręce na piersi. Patrzył na Geralta długo. Długo i raczej niemile.

– Błędem było zapraszanie cię – powiedział wreszcie. – Wiedziałem o tym. Łudziłem się jednak, że zdobędziesz się choć na pozory okrzesania.

 – Błędem było przyjmowanie waszego zaproszenia – odrzekł zimno Geralt. – Też o tym wiedziałem. Ale łudziłem się, że otrzymam odpowiedź na moje pytania. Ile jeszcze ponumerowanych arcydzieł jest na swobodzie? Ile jeszcze takich majstersztyków wytworzyli Malaspina, Alzur i Idarran? Ile ich wytworzył czcigodny Ortolan? Ile jeszcze noszących wasze plakietki potworów będę musiał zabić? Ja, wiedźmin, prezerwatywa i antidotum? Nie dostałem odpowiedzi i dobrze apprehenduję, dlaczego. Względem zaś okrzesania: wal się, Esparza.

—————————————————————-

„Rozdział dziesiąty”

Wiedźmin westchnął. Zdarzyło mu się nie raz i nie dwa obejrzeć efekty działania bezpiecznych teleportów, uczestniczył też w segregowaniu resztek ludzi, którzy z teleportów korzystali. Stąd wiedział, że deklarację o bezpieczeństwie portali teleportacyjnych można było umieścić w tej samej przegródce, co twierdzenia: mój piesek nie gryzie, mój synek to dobry chłopiec, ten bigos jest świeży, pieniądze oddam najdalej pojutrze, noc spędziłam u przyjaciółki, na sercu leży mi wyłącznie dobro ojczyzny oraz odpowiesz tylko na kilka pytań i zaraz cię zwolnimy.

—————————————————————-

Lęk nigdy nie bywa irracjonalny, powstrzymał się od sprostowania Geralt. Pomijając zaburzenia psychiczne. To jedna z pierwszych rzeczy, której uczyło się małych wiedźminów. Dobrze jest odczuwać strach. Odczuwasz strach, znaczy, jest się czego bać, bądź więc czujny. Strachu nie trzeba pokonywać. Wystarczy mu nie ulegać. I warto uczyć się odeń.

—————————————————————-

„Rozdział jedenasty”

– Wyrolowałem cię jak dziecko, tam, na polanie – wycedził. – Jak to dziecko się okazałeś naiwny. Wiedźmin Geralt z Rivii! Choć instynkt go nie mylił, nie zabił, bo nie miał pewności. Bo jest dobrym wiedźminem i dobrym człowiekiem. Powiedzieć ci, dobry wiedźminie, kim są ludzie dobrzy? To tacy, którym los poskąpił szansy skorzystania z dobrodziejstw bycia złymi. Względnie tacy, którzy szansę taką mieli, ale byli za głupi, by z niej skorzystać. Nieważne, do której grupy się zaliczasz. Dałeś się podejść, wpadłeś w pułapkę i gwarantuję, że nie wyjdziesz z niej żywy.

—————————————————————-

„Rozdział dwunasty”

W większości królestw, księstw i innych form organizacji władzy i zbiorowości społecznych na ziemiach znanych Geraltowi sprawy – zasadniczo można było tak uznać – układały się i miały w miarę dobrze. System, prawda, kulał niekiedy, ale funkcjonował. W przeważającej części zbiorowości społecznych klasa rządząca rządziła, miast wyłącznie kraść i uprawiać hazard na przemian z nierządem. Elita społeczna w niewielkim tylko procencie złożona była z ludzi sądzących, że higiena to imię prostytutki, a rzeżączka to ptak z rodziny skowronków. Lud roboczy i rolniczy w małej jeno części składał się z kretynów żyjących wyłącznie dniem dzisiejszym i dzisiejszą wódką niezdolnych swym szczątkowym rozumem ogarnąć czegoś tak nieogarniętego jak jutro i wódka jutrzejsza. Kapłani w większości nie wyłudzali od ludu pieniędzy i nie deprawowali nieletnich, lecz bytowali w świątyniach, bez reszty poświęcając się próbom rozwiązania nierozwiązywalnej zagadki wiary. Psychopaci, cudaki, rarogi i idioci nie pchali się do polityki i do ważnych stanowisk w rządzie i administracji, lecz zajmowali destrukcją własnego życia rodzinnego. Wsiowi głupkowie siedzieli po wsiach, za stodołami, nie usiłując odgrywać trybunów ludowych. Tak było w większości państw.

—————————————————————-

„Rozdział trzynasty”

Jeśli zalewajkę mahakamską uczynić, to tym sposobem: jeśli latem, kurek, jeśli jesienią, gąsek zielonych nazbieraj. Jeślić zimą albo na przedwiośniu wypadło, weźmij grzybów suszonych przygarść sporą. W garnuszku wodą zalej, mocz przez noc, rankiem posól, pół cebuli wrzuć, gotuj. Odcedź, ale wywaru nie zmarnuj, zlej go w naczynie, ino baczenie miej, by bez piachu, któren niechybnie na dnie garnuszka osiadł był. Kartofli ugotuj, w kostkę pokrój. Weź boczku tłustego bogato, porznij, przesmaż. Cebuli narżnij w półtalarki, w tłuszczu z boczku wytopionym smaż tęgo, aż się prawie przypali. Weźmij sagan wielki, wrzuć weń wszystko, a i o grzybach pokrojonych nie zapomnij. Zalej grzybnym wywarem, wody dodaj, ile trza, zalej wedle smaku zakwasem żurowym – jak taki zakwas uczynić, w inszym miejscu przepis jest. Zagotuj, solą, pieprzem i majerankiem przypraw wedle upodobania i chęci. Słoniną topioną okraś. Śmietaną zabielić, kwestia gustu, ale bacz: to wbrew naszej krasnoludzkiej tradycji, to na ludzką modłę, zalewajkę śmietaną zabielać.

Eleonora Rhundurin-Pigott, Mahakamska kucharka doskonała, nauka dokładna sposobów warzenia i sporządzania potraw z mięsiwa, ryb i jarzyny, jako też przyprawiania rozmaitych sosów, pieczenia ciast, smażenia konfitur, przyrządzania wędlin, przetworów, win, wódek, oraz różne pożyteczne sekreta kuchenne i śpiżarniane, niezbędne każdej dobrej i skrzętnej gospodyni.

—————————————————————-

– Dobra, dobra… – Geralt uniósł kufel. Znał się z wieloma krasnoludami, wiedział, jak się przepija i jak wznosi toasty.

– Za pomyślność sprawy słusznej!

– A na pohybel skurwysynom! – dopowiedział krasnolud, stukając kuflem o jego kufel. – Miło napić się z kimś, kto zna obyczaj i protokół. Jestem Addario Bach. W zasadzie Addarion, ale wszyscy mówią Addario.

– Geralt z Rivii.

—————————————————————-

– Tu jest stacja pocztowa! – rozdarł się zza kontuaru poczmistrz. – Pod królewską protekcją!

– Słyszeliście? – spytał spokojnie Geralt. – Stacja pocztowa. Wynoście się stąd.

– Tyś, siwy huncwocie, nadal kiepski w rachunkach – syknęła Fryga. – Znowu trzeba ci pomóc liczyć? Ty jesteś jeden, nas jest trójka. Znaczy, nas jest więcej.

– Was jest trójka – powiódł po nich wzrokiem – a ja jestem jeden. Ale wcale nie jest was więcej. To taki matematyczny paradoks i wyjątek od reguły.

– Znaczy, że jak?

– Znaczy, spierdalajcie stąd w podskokach. Póki jeszcze jesteście zdolni do podskoków.

—————————————————————-

– Przybyłem dyliżansem z Cidaris i czekam na przesiadkę. Czas się dłuży, siedzimy sobie tedy z panem wiedźminem, konwersujemy i przerabiamy piwo na urynę.

– Przesiadka, znaczy – powtórzył wachmistrz. – Pojmuję. A wy dwaj? Kto tacy? Tak, wy, do was mówię!

Trent otworzył usta. Zamrugał. I coś odburknął.

– Co? Jak? Wstań! Ktoś jest, pytam?

– Niechajcie go, panie oficerze – rzekł swobodnie Addario Bach. – Mój to sługa, przeze mnie najęty. To głupek, kompletny idiota. Przypadłość rodzinna. Szczęściem wielkim młodsze jego rodzeństwo jest już normalne. Ich matka wreszcie pojęła, że będąc w ciąży nie wolno pić z kałuży przed szpitalem zakaźnym.

Trent jeszcze szerzej otworzył gębę, spuścił głowę, zastękał, zaburczał. Ligenza też zaburczał, zrobił ruch, jakby chciał wstać. Krasnolud położył mu rękę na ramieniu.

– Siedź, chłopcze. I milcz, milcz. Znam teorię ewolucji, wiem, od jakiej istoty człowiek pochodzi, nie musisz mi o tym ciągle przypominać. Darujcie i jemu, panie komendancie. To też mój sługa.

– No tak… – Wachmistrz wciąż przyglądał się podejrzliwie. – Słudzy, znaczy. Jeśli tak mówicie… A ona? Ta młódka w męskim odzieniu? Hej! Wstań, bo chcę ci się przyjrzeć! Ktoś taka? Odpowiadaj, gdy pytają!

– Ha, ha, panie komendancie – zaśmiał się krasnolud. – Ona? To nierządnica, znaczy się, letkich obyczajów. Wynająłem ją sobie w Cidaris gwoli chędożenia. Z dupą w podróży mniej się ckni, każdy filozof wam to poświadczy.

Z rozmachem klepnął Frygę w tyłek. Fryga pobladła z wściekłości, zgrzytnęła zębami.

– No tak – skrzywił się wachmistrz. – Żem też od razu nie rozpoznał. Przecie widać. Półelfka.

– Twój kutas jest pół – warknęła Fryga. – Pół tego, co uchodzi za standard!

– Cichaj, cichaj – zmitygował ją Addario Bach. – Nie sierdźcie się, pułkowniku. Ale już taka zadziorna trafiła się kurewka.

—————————————————————-

– Nerwowo było – westchnął Addario Bach, ledwie za trójką zamknęły się drzwi. – Psiakrew, ręce mi się wciąż trochę trzęsą. Tobie nie?

– Nie. – Geralt uśmiechnął się do wspomnień. – Pod tym względem jestem… nieco upośledzony.

– Niektórym to dobrze – wyszczerzył zęby krasnolud. – Nawet upośledzenia przytrafiają się im fajne. Jeszcze po piwie?

—————————————————————-

Wśród lasów było zupełnie bezludnie. Inaczej na śródleśnych łąkach i haliznach, na które często trafiali. Tu wrzała praca. Koszono siano, grabiono je i składano w kopice i stogi. Krasnolud pozdrawiał kosiarzy wesołymi okrzykami, ci zaś rewanżowali się. Albo nie.

– To mi przypomina – wskazał na trudzących się Addario – inny z marszów naszej orkiestry. Nosi tytuł „Sianokosy”. Często przez nas grany, osobliwie porą letnią. Śpiewany zarówno. Mamy poetę na kopalni, ów rymy złożył zgrabne, można więc nawet a capella. O, tak to leci:

Chłopy trawy koszą

Baby siano noszą

W niebo popatrzają

Deszczu się bojają

Na górce stoimy

Przed deszczem chronimy

Chujami machamy

Chmury rozganiamy!

– I da capo! Dobrze się do tego maszeruje, co nie?

– Zwolnij, Addario!

– Nie da się zwolnić! To marszowa piosenka! Marszowa rytmika i metrum!

—————————————————————-

– Przyznaj się, Addario. Zmyśliłeś tę historię. Albo mocno podkolorowałeś.

– Skąd to podejrzenie?

– Stąd, że często przestaję z pewnym poetą. Ten zaś, gdy ma do wyboru zdarzeń wersję prawdziwą lub wersję atrakcyjną, zawsze wybiera tę drugą którą dodatkowo ubarwia. Wszelkie zarzuty zaś w tym względzie kwituje sofizmatem, że jeśli coś nie jest zgodne z prawdą, to wcale nie musi oznaczać, że jest kłamstwem.

– Odgaduję poetę. To Jaskier, oczywiście. A historia ma swoje prawa.

– Historia – uśmiechnął się wiedźmin – to relacja, większością kłamliwa, ze zdarzeń, większością nieistotnych, zdawana nam przez historyków, większością durniów.

– Również tym razem odgaduję autora cytatu – wyszczerzył zęby Addario Bach. – Vysogota z Corvo, filozof i etyk. Jak również historyk.

—————————————————————-

„Rozdział czternasty”

Wkomponowując się w pejzaż i nie płosząc całego tego pierzastego tałatajstwa, po wodzie sunął z gracją stateczek. Jednomasztowy, z jednym wielkim żaglem z tyłu i kilkoma trójkątnymi z przodu.

– Słusznie ktoś kiedyś powiedział – rzekł Addario Bach, wpatrzony w zjawisko. – Że to trzy najpiękniejsze widoki na świecie. Okręt pod pełnymi żaglami, koń w galopie i ta, no… naga kobieta w łóżku.

– Kobieta w tańcu – uśmiechnął się lekko wiedźmin. – W tańcu, Addario.

– Niech będzie – zgodził się krasnolud – że naga w tańcu. A ten okręcik, ha, przyznasz, niebrzydko prezentuje się na wodzie.

—————————————————————-

– Wyjaśnienia wasze – ocenił spokojnie Geralt – mętne są, bez urazy, niczym mocz z zainfekowanego pęcherza. A szlachetność celu waszej ekspedycji wątpliwa jak cnota panienki rankiem po wiejskim festynie.

—————————————————————-

– Ani się waż! – Fysh pobladł. – Ani kroku do achterpiku, bo pożałujesz! Cobbin!

Petru Cobbin chciał capnąć Geralta za kołnierz, ale nie zdołał, bo do akcji wkroczył spokojny dotąd i małomówny Addario Bach. Krasnolud potężnie kopnął Cobbina w zgięcie kolana. Cobbin runął na klęczki. Addario Bach doskoczył, z rozmachem grzmotnął go pięścią w nerkę, poprawił w bok głowy. Waligóra zwalił się na pokład.

– I co z tego, że duży? – Krasnolud powiódł spojrzeniem po pozostałych. – Robi tylko większy huk, gdy pada.

Fysh trzymał dłoń na trzonku noża, ale cofnął ją gdy Addario Bach na niego spojrzał. Van Vliet stał z otwartą gębą. Podobnie jak kapitan Pudłorak i reszta załogi. Petru Cobbin zastękał i oderwał czoło od desek pokładu.

– Leż, gdzie leżysz – poradził mu krasnolud. – Nie zaimponujesz mi ani tuszą ani tatuażem ze Sturefors. Robiłem już dużą krzywdę większym od ciebie i bywalcom cięższych więzień. Nie próbuj więc wstawać. Rób swoje, Geralt.

—————————————————————-

– Panie Parlaghy…

– Chciałem uciszyć… Chciałem tylko uciszyć.

– Zabiłżeś ją pan – stwierdził fakt Fysh. – Zwyczajnie żeś pan ją zabił!

Van Vliet oburącz złapał się za głowę.

– I co teraz?

– Teraz – wyjaśnił mu rzeczowo krasnolud – to mamy zamaszyście przejebane.

—————————————————————-

„Interludium”

– Lot numer siedem: dzwonek z trzonkiem, mosiężny, robota krasnoludzka, wiek znaleziska trudny do oszacowania, ale rzecz z pewnością starożytna. Na obwodzie napis krasnoludzkimi runami, głoszący: „No i czego ciulu dzwonisz”. Cena wywoławcza…

—————————————————————-

– Żegnamy. Raczą państwo wybaczyć. Unikatowość i bogactwo oferty Domu Borsodych skutkuje, bywa, emocjami. Kontynuujemy. Lot numer dziesięć: absolutna osobliwość, niebywałe znalezisko, dwa miecze wiedźmińskie. Dom postanowił nie oferować ich oddzielnie, lecz jako komplet, w hołdzie dla wiedźmina, któremu przed laty służyły. Pierwszy miecz, ze stali pochodzącej z meteorytu. Klinga wykuta i ostrzona w Mahakamie, autentyczność krasnoludzkiej puncy potwierdzona przez naszych ekspertów.

– Drugi miecz, srebrny. Na jelcu i całej długości klingi znaki runiczne i glify, potwierdzające oryginalność. Cena wywoławcza tysiąc koron za komplet. Tysiąc pięćdziesiąt, pan z numerkiem siedemnaście. To wszystko? Nikt nie da więcej? Za takie rarytety?

—————————————————————-

„Rozdział szesnasty”

– Koniec, co? Przeminęło z wiatrem? No jasne, ona i czarodzieje potrzebowali cię, zrobiłeś swoje, możesz odejść. I wiesz co? Rad jestem, że to już. Kiedyś wszak musiał skończyć się ten przedziwny romans, a im dłużej trwał, tym groźniejsze implikował konsekwencje. Ty również, jeśli chcesz znać moje zdanie, powinieneś się cieszyć, że masz to z głowy i że tak gładko poszło. W uśmiech radosny powinieneś stroić zatem lica, nie zaś w grymas mroczny i posępny, z którym, uwierz mi, wyjątkowo ci nie do twarzy, wyglądasz z nim po prostu jak człowiek na ciężkim kacu, który na domiar struł się zakąską i nie pamięta, na czym i kiedy złamał ząb ani skąd te ślady nasienia na spodniach.

—————————————————————-

Geralt nadal nie reagował. Jaskier, wyglądało, reakcji nie oczekiwał. Dopił piwo, skinął na karczmarkę, by przyniosła następne.

– Biorąc powyższe pod rozwagę – podjął, kręcąc kołki lutni – ja generalnie jestem za seksem na pierwszej randce. Na przyszłość ze wszech miar ci polecam. Eliminuje to konieczność dalszych randek z tą samą osobą co bywa nużące i czasochłonne. Jeśli już przy tym jesteśmy, to zachwalana przez ciebie pani mecenas faktycznie okazała się warta zachodu.

Nie uwierzysz…

– Uwierzę – wiedźmin nie wytrzymał, przerwał dość obcesowo. – Uwierzę bez opowiadania, możesz więc je sobie darować.

—————————————————————-

„Rozdział siedemnasty”

Taki wyczyn musi kosztować. Jeśli ludzie za coś płacą to w to wierzą co opłacone, to staje się prawdziwe i legalne. Im drożej, tym bardziej.

—————————————————————-

Wiedźmin wyjął miecz z pochwy.

– Dzień dobry, chłopcy.

Bue i Bang gapili się nań przez czas jakiś z otwartymi gębami. Po czym zaryczeli, zerwali się, obalając beczki, porwali za broń. Bue za kosę, Bang za szeroki bułat. I rzucili się na wiedźmina.

Zaskoczyli go, choć liczył się z tym, że nie będą to przelewki. Ale nie spodziewał się, że pokraczne Wielgusy będą tak szybkie.

Bue nisko machnął kosą, gdyby nie wyskok w górę, straciłby obie nogi. Ledwo uniknął ciosu Banga, bułat skrzesał iskry z kamiennej ściany.

Wiedźmin umiał radzić sobie z szybkimi osobnikami. Z wielkimi też. Szybcy czy wolni, wielcy czy mali, wszyscy mieli miejsca wrażliwe na ból.

I pojęcia nie mieli, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.

—————————————————————-

 

Wielki czarny kot zjawił się znikąd. Otarł się o ciało Degerlunda. Polizał nieruchomą rękę. Zamiauczał, zapłakał żałośnie. Położył się obok trupa, wtulił w jego bok. Patrzył na wiedźmina szeroko otwartymi złotymi oczyma.

– Musiałem – powiedział wiedźmin. – Tak było trzeba. Kto jak kto, ale ty powinieneś zrozumieć.

Kot zmrużył oczy. Na znak, że rozumie.

—————————————————————-

„Rozdział osiemnasty”

– Głosi ludowa mądrość: miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze. Byłem więc gotów na najgorsze.

—————————————————————-

– Viraxasa wygnałem w gniewie i bez wyroku. Co nie oznacza, że nie każę go stracić, gdyby ośmielił się wrócić. Was obu skaże na wygnanie trybunał. Legalnie i prawomocnie.

– Takiś tego pewien? Zobaczymy! Zobaczymy, co na takie bezprawie powie sąd!

– Sąd wie, jakiego wyroku oczekuję, i taki wyda. Jednomyślnie i jednogłośnie.

– Akurat jednogłośnie! W tym kraju sądy są niezawisłe!

– Sądy tak. Ale sędziowie nie.

—————————————————————-

Instygator przyjrzał się kapitanowi, który leżał, wyprężony, w kałuży moczu, ślinił się obficie i cały czas dygotał.

– Co mu jest?

– Odłamki kości nosowej w mózgu. I chyba kilka odprysków w gałkach ocznych.

– Uderzyłeś za mocno.

– Tak właśnie chciałem. – Geralt wytarł klingę miecza ściągniętą ze stolika serwetą. – Jaskier, jak tam? W porządku? Możesz wstać?

– W porządku, w porządku – bełkotnął Jaskier. – Już jest mi lepiej. Dużo lepiej…

– Nie wyglądasz na takiego, któremu lepiej.

– Do diabła, przecież ledwom śmierci uszedł! – Poeta wstał, przytrzymał się komódki.

 

Psiakrew, w życiu się tak nie bałem… Miałem wrażenie, że urywa mi się denko u dupy. I że zaraz wszystko ze mnie dołem wyleci, zęby wliczając.

—————————————————————-

„Rozdział dziewiętnasty”

– Chodźmy stąd. – Geralt wyciągnął zza kołnierza mokre wodorosty. – Jaskier? Gdzie mój miecz?

Jaskier zachłysnął się, wskazując puste miejsce pod murem.

– Przed chwilą… Przed chwilą tu były! Twój miecz i twoja kurtka! Ukradli! Kurwa ich mać! Ukradli! Hej, ludzie! Tu był miecz! Proszę oddać! Ludzie! Ach, wy skurwysyny! Żeby was pokręciło!

—————————————————————-

Uderzył dzwon na kampanili. Jakby chciał zaznaczyć, że przetrwał. Że choć wiele się zmieniło, to pewne rzeczy są niezmienne.

—————————————————————-

„Interludium”

Przy stoliku zasiadały dwie kobiety. Dwie czarodziejki. Gdyby trafunkiem znalazł się w pobliżu ktoś artystycznie wrażliwy, malarskiej wyobraźni pełen i do lirycznych alegorii zdolen, nie miałby ów ktoś problemu z przedstawieniem obu. Płomiennoruda Lytta Neyd w cynobrowo-zielonej sukni była jak zachód słońca we wrześniu. Yennefer z Vengerbergu, czarnowłosa, odziana w kompozycję czerni i bieli, przywodziła na myśl grudniowy poranek.

—————————————————————-

„Rozdział dwudziesty”

Jedną z krótszych ław zajmowały cztery kapłanki. Wędrowne uzdrowicielki, co łatwo było poznać po szarych szatach i skrywających włosy obcisłych kapturkach. Posiłek, który spożywały, był, jak zauważył Geralt, więcej niż skromny, coś jakby pęczak bez omasty. Kapłanki nigdy nie żądały za leczenie zapłaty, leczyły wszystkich i za darmo, zwyczaj kazał w zamian za to udzielać im, gdy prosiły, gościny i noclegu. Oberżysta spod „Dzika i Jelenia” zwyczaj znał, ale najwyraźniej miał zamiar wykpić się zeń jak najtańszym kosztem.

Na ławie sąsiedniej, pod jelenim porożem, rozpierali się trzej miejscowi, zajęci flaszką żytniówki, ewidentnie nie pierwszą. Zaspokoiwszy bowiem już jako tako cowieczorne zapotrzebowanie, rozglądali się za rozrywką. Znaleźli szybko, ma się rozumieć. Kapłanki miały pecha. Choć zapewne już do takich rzeczy przywykły.

Stół w kącie izby zajmował tylko jeden gość. Podobnie jak stół skryty w cieniu. Gość, jak zauważył Geralt, nie jadł ani nie pił. Siedział nieruchomo, oparty plecami o ścianę.

Trzej miejscowi nie ustawali, ich kierowane pod adresem kapłanek zaczepki i żarty stawały się coraz bardziej wulgarne i obsceniczne. Kapłanki zachowywały stoicki spokój, zupełnie nie zwracały uwagi. Miejscowych najwyraźniej zaczynało to rozwścieczać, coraz bardziej w miarę ubywania żytniówki we flaszy. Geralt jął szybciej pracować łyżką. Postanowił obić gorzałkosiom mordy, a nie chciał, by mu przez to kasza wystygła.

—————————————————————-

Miał włosy szare jak popiół, na skroniach przetykane śnieżnobiałymi pasmami. Trupiobladą twarz. Haczykowaty nos. I jasnożółte oczy z pionową źrenicą.

Na jego szyi, wyłuskany spod koszuli, błyszczał w świetle świec srebrny medalion. Głowa szczerzącego zęby kota.

– Wiedźmin Geralt z Rivii – powtórzył mężczyzna w ciszy, jaka zapadła w izbie. – W drodze do Wyzimy, jak sądzę? Po nagrodę obiecaną przez króla Foltesta? Po dwa tysiące orenów? Dobrze zgaduję?

Geralt nie odpowiedział. Nie drgnął nawet.

– Nie pytam, czy wiesz, kim jestem. Bo zapewne wiesz.

– Niewielu was zostało – odrzekł spokojnie Geralt. – Toteż doliczyć się łatwiej. Jesteś Brehen. Zwany też Kotem z Iello.

—————————————————————-

Chrobotnęło odsuwane krzesło. Jasnowłosa dziewczyna wstała. Podniosła spod stołu podłużny pakunek. Położyła go przed Geraltem i cofnęła się na miejsce, siadając obok urzędnika.

Wiedział, co to jest. Zanim jeszcze rozwiązał rzemień i rozwinął wojłok.

Miecz ze stali syderytowej, długość całkowita czterdzieści i pół cala, głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Waga trzydzieści siedem uncji. Rękojeść i jelec proste, ale eleganckie.

Drugi miecz, podobnej długości i wagi, srebrny. Częściowo, oczywiście, czyste srebro jest za miękkie, by dobrze je naostrzyć. Na jelcu magiczne glify, na całej długości klingi wytrawione znaki runiczne.

Rzeczoznawcy Pyrala Pratta nie umieli ich odczytać, wystawiając tym samym kiepskie świadectwo swemu znawstwu. Prastare runy tworzyły napis. Dubhenn haern am glandeal, morch am fhean aiesin. Mój błysk przebije ciemności, moja jasność mroki rozproszy.

—————————————————————-

– Ten przerażający typ – włączył się do rozmowy poeta – nosił medalion podobny do twojego. To był jeden z Kotów, prawda?

– Prawda. Nie chcę o tym mówić, Jaskier.

 

– Osławione Koty – poeta zwrócił się do czarodziejki. – Wiedźmini, ale nieudani. Nieudane mutacje. Szaleńcy, psychopaci i sadyści. Kotami przezwali się sami, bo są faktycznie jak koty, agresywni, okrutni, nieprzewidywalni i nieobliczalni. A Geralt jak zwykle bagatelizuje, by nas uspokoić. Bo zagrożenie było, i to wielkie. Cud, że obyło się bez rąbaniny, krwi i trupów. Byłaby masakra, jak w Iello cztery lata temu. W każdej chwili oczekiwałem…

– Geralt prosił, by o tym nie mówić – ucięła Tiziana Frevi, grzecznie, ale stanowczo. – Uszanujmy to.

—————————————————————-

– Mówił o jakiejś nagrodzie… – Jaskra, gdy wsiadł na jakiś temat, trudno było zmusić do rezygnacji. – Któreś z was wie, o co chodziło? Geralt?

– Pojęcia nie mam.

– A ja wiem – pochwaliła się Tiziana Frevi. – I dziwię się, że nie słyszeliście, bo to głośna sprawa. Foltest, król Temerii, wyznaczył otóż nagrodę. Za zdjęcie uroku z córki, którą zaczarowano. Ukłuto wrzecionem i uśpiono snem wiecznym, biedulka, jak głosi plotka, leży w trumnie w kasztelu zarosłym głogami. Według innej plotki trumna jest szklana i umieszczono ją na szczycie szklanej góry. Według innej królewnę przemieniono w łabędzia. Według innej w straszliwego potwora, w strzygę. Skutkiem klątwy, bo królewna to owoc związku kazirodczego. Plotki te podobno wymyśla i rozsiewa Vizimir, król Redanii, który ma z Foltestem zatargi terytorialne, mocno jest z nim skłócony i ze skóry wyłazi, by mu dokuczyć.

—————————————————————-

Geralt nie poruszył się. Na plecach czuł znajomy ciężar obu swych mieczy, ciężar, którego brakowało mu od miesiąca. Który zwykle dawał spokój i pewność. Dziś, w tej chwili, ciężar był tylko ciężarem.

—————————————————————-

Lisica szczeknęła cicho. I odmieniła się.

Ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trójkątnej twarzy. Kruczoczarne, sfalowane jak burza loki kaskadą opadają na ramiona, lśnią, odbijają światło jak pawie pióra, wijąc się i falując przy każdym poruszeniu. Usta, cudownie wąskie i blade pod pomadką. Na szyi czarna aksamitka, na aksamitce obsydianowa gwiazda, skrząca się i śląca wokół tysięczne refleksy…

Yennefer uśmiechnęła się. A wiedźmin dotknął jej policzka. A wtedy suchy dereń zakwitł.

A potem powiał wiatr, targnął krzakiem. Świat zniknął za zasłoną wirujących białych płateczków.

– Iluzja – usłyszał głos aguary. – Wszystko jest iluzją.

—————————————————————-

– Że też ty – odezwał się nagle Jaskier – nigdy nie pogratulujesz mi ballady. Tyle ich przy tobie ułożyłem i zaśpiewałem. A ty nigdy mi nie powiedziałeś: „Ładne to było. Chciałbym, byś zagrał to jeszcze raz”. Nigdy tego nie mówiłeś.

– Zgadza się. Nie mówiłem, że chciałbym. Chcesz wiedzieć, dlaczego?

– Dlaczego?

– Bo nie chciałem.

– To aż takie wyrzeczenie? – nie rezygnował bard. – Aż taki trud? Powiedzieć: „Zagraj to jeszcze raz, Jaskier. Zagraj „Jak mija czas”.

– Zagraj to jeszcze raz, Jaskier. Zagraj „Jak mija czas”.

– Powiedziałeś to zupełnie bez przekonania.

– I co z tego? Przecież i tak zagrasz.

– A żebyś wiedział.

—————————————————————-

„Epilog”

Nie usłyszała nawet szelestu, ruch ułowiła kątem oka. Z gęstwy paproci wystrzelił szary, płaski, wielonożny i niewiarygodnie szybki kształt. Nimue wrzasnęła, widząc kłapiące szczypce, wielkie jak kosy. Najeżone kolcami i szczecinami łapy. Liczne oczy, otaczające łeb niby korona.

Poczuła silne szarpnięcie, które poderwało ją i gwałtownie odrzuciło. Runęła plecami na sprężynujące pędy leszczyny, uczepiła się ich, gotowa zerwać się i uciekać. Zamarła, patrząc na dziejący się na drodze dziki pląs.

Wielonożny stwór skakał i kręcił się, kręcił niesamowicie szybko, wymachując łapami i szczękając straszliwymi żuwaczkami. A wokół niego, jeszcze szybciej, tak szybko, że aż zamazywał się w oczach, tańczył człowiek. Uzbrojony w dwa miecze.

Na oczach skamieniałej ze strachu Nimue w powietrze wyleciała najpierw jedna, potem druga, potem trzecia odrąbana łapa. Cięcia mieczy spadły na płaski korpus, z którego siknęły strugi zielonej mazi. Potwór szamotał się i ciskał, wreszcie dzikim skokiem rzucił się w las, do ucieczki. Nie uciekł daleko. Człowiek z mieczami dopadł go, przydeptał, z rozmachem przygwoździł do ziemi sztychami obu kling naraz. Stwór długo młócił ziemię odnóżami, wreszcie znieruchomiał.

—————————————————————-

– Kiepski pomysł, taka samotna wędrówka przez las – powiedział wybawca, podchodząc bliżej.

Zdjął kaptur, śnieżnobiałe włosy aż zalśniły wśród leśnego półmroku. Nimue omal nie krzyknęła, bezwiednym ruchem przyłożyła pięści do ust. To niemożliwe, pomyślała, to absolutnie niemożliwe. To mi się chyba śni.

– Ale od teraz – podjął białowłosy, oglądając trzymaną w dłoni poczerniałą i zaśniedziałą metalową płytkę. – Od teraz można będzie tędy bezpiecznie chodzić. Bo co my tu mamy? IDR UL Ex IX 0008 BETA. Ha! Brakowało mi cię w rachunku, ósemko. Ale teraz rachunki się wyrównały. Jak się czujesz, dziewczyno? Ach, wybacz. Pustynia w ustach, co? Język jak kołek? Znam to, znam. Proszę, łyknij.

Przyjęła podaną manierkę w drżące ręce.

—————————————————————-

Nimue poczuła nagłą euforię, niwelującą otępienie i inne skutki przerażenia. To sen, pomyślała. To mi się chyba śni. Bo to nie może być jawa.

– Co ci jest? Dobrze się czujesz? Nimue zebrała się na odwagę.

– Ta klacz… – z podniecenia ledwie zdołała artykułować. – Ta klacz nazywa się Płotka. Bo każdy twój koń się tak nazywa. Bo ty jesteś Geralt z Rivii. Wiedźmin Geralt z Rivii.

Patrzył na nią długo. Milczał. Nimue też milczała, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Który mamy rok?

– Tysiąc trzysta… – podniosła zdumione oczy. – Tysiąc trzysta siedemdziesiąty trzeci po Odrodzeniu.

– Jeśli tak – białowłosy przetarł twarz dłonią w rękawicy – to Geralt z Rivii od dawna nie żyje. Umarł sto pięć lat temu. Ale myślę, że byłby rad, gdyby… Byłby rad, że po tych stu pięciu latach ludzie go pamiętają. Że pamiętają, kim był. Ba, pamiętają nawet imię jego konia. Tak, myślę, że byłby rad… Gdyby mógł o tym wiedzieć. Chodź. Odprowadzę cię.

—————————————————————-

– Wiedźmin Geralt nie umarł! – wypaliła Nimue. – Odszedł tylko, odszedł do Krainy Jabłoni. Ale powróci… Powróci, bo tak mówi legenda.

– Legendy. Klechdy. Baśnie. Bajania i opowieści. Mogłem się domyślić, Nimue z wioski Wyrwa, która idziesz do szkoły czarodziejek na wyspie Thanedd. Nie odważyłabyś się na tak szaleńczą wyprawę, gdyby nie legendy i baśnie, na których wyrosłaś. Ale to tylko baśnie, Nimue. Tylko baśnie. Zbyt daleko już odeszłaś od domu, by tego nie pojmować.

– Wiedźmin wróci z zaświatów! – nie rezygnowała. – Wróci, by bronić ludzi, gdy znów rozpanoszy się Zło. Dopóki będzie istniała ciemność, dopóty będą potrzebni wiedźmini. A ciemność wciąż istnieje!

Milczał długo, patrząc w bok. Wreszcie odwrócił ku niej twarz. I uśmiechnął się.

 

– Ciemność wciąż istnieje – potwierdził. – Pomimo dokonującego się postępu, który, jak się nam każe wierzyć, ma rozjaśniać mroki, eliminować zagrożenia i odpędzać strachy. Jak dotąd, postęp większych sukcesów w tej materii nie odniósł. Jak dotąd, postęp tylko wmawia nam, że ciemność to wyłącznie ćmiący światło przesąd, że nie ma się czego bać. Ale to nieprawda. Jest się czego bać. Bo zawsze, zawsze będzie istniała ciemność. I zawsze będzie rozpanoszone w ciemności Zło, zawsze będą w ciemności kły i pazury, mord i krew. I zawsze będą potrzebni wiedźmini. I oby zawsze zjawiali się tam, gdzie właśnie są potrzebni. Tam, skąd dobiega wołanie o pomoc. Tam, skąd się ich przyzywa. Oby zjawiali się, wzywani, z mieczem w ręku. Mieczem, którego błysk przebije ciemności, którego jasność mroki rozproszy. Ładna bajka, prawda? I kończy się dobrze, jak każda bajka powinna.

– Ale… – zająknęła się. – Ale to przecież sto lat… Jak to możliwe, aby… Jak to możliwe?

– Takich pytań. – Przerwał jej, wciąż z uśmiechem – nie wolno zadawać przyszłej adeptce Aretuzy. Szkoły, w której uczą, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bo wszystko, co dziś niemożliwe, jutro możliwym się uczyni. Takie hasło winno widnieć nad wejściem do uczelni, która wkrótce będzie twoją uczelnią. Szczęśliwej drogi, Nimue. Bywaj. Tu się rozstaniemy.

– Ale… – poczuła nagłą ulgę, a słowa popłynęły rzeką. – Ale ja chciałabym wiedzieć…

Wiedzieć więcej. O Yennefer. O Ciri. O tym, jak się naprawdę skończyła tamta historia. Ja czytałam… Ja znam legendę. Wiem wszystko. O wiedźminach. O Kaer Morhen. Znam nawet nazwy wszystkich wiedźmińskich Znaków! Proszę, opowiedz mi…

– Tu się rozstaniemy – przerwał jej łagodnie. – Przed tobą droga ku twemu przeznaczeniu. Przede mną całkiem inny szlak. Opowieść trwa, historia nie kończy się nigdy. Co się zaś tyczy Znaków… Jest taki, którego nie znasz. Nosi nazwę Somne. Spójrz na moją dłoń.

Spojrzała.

– Iluzja – usłyszała jeszcze skądś, z bardzo daleka. – Wszystko jest iluzją.