andrzejsapkowski.pl
Pani Jeziora - cytaty
Rozdział trzeci - cytaty
– Nie – Geralt uniósł potwora wyżej, by rycerz mógł się lepiej przyjrzeć. – To nie jest bazyliszek. To jest kuroliszek.
– A jaka różnica?
– Zasadnicza. Bazyliszek, zwany też regulusem, jest gadem, a kuroliszek, zwany też skoffinem albo kokatryksją, jest ornitoreptylem, to znaczy ni to gadem, ni to ptakiem. To jedyny znany przedstawiciel rzędu, który uczeni nazwali ornitopetylami, po długich dysputach stwierdzili bowiem…
– A który z tych dwóch – przerwał Reynart de Bois-Fresnes, nie ciekawy widać, motywów uczonych – spojrzeniem zabija lub zamienia w kamień?
– Żaden, to wymysł.
– Czemu więc ludzie tak się obu boją? Ten tutaj wcale nie jest aż taki duży. Naprawdę może być groźny?
– Ten tutaj – wiedźmin potrząsnął zdobyczą – atakuje zwykle od tyłu, a mierzy bezbłędnie między kręgi lub pod lewą nerkę, na aortę. Zwykle wystarcza jeden cios dzioba. A jeśli chodzi o bazyliszka, to wszystko jedno, gdzie ukąsi. Jego jad jest najsilniejszą ze znanych neurotoksyn. Zabija w ciągu sekund.
– Brrr… A którego z nich, powiedz, można ukatrupić za pomocą zwierciadła?
– Każdego. Jeśli walnąć prosto w łeb.
—————————————————————-
– Mam klientów na zewłok do wypchania – uśmiechnął się rycerz. – Cech bednarzy. Widzieli w Castel Ravello wypchaną tę paskudę, płesznicę, czy jak jej tam… Wiesz, którą. Tę, coś ją drugiego dnia po Saovine zatłukł w lochach pod ruinami starego zamku…
– Pamiętam.
– No, więc bednarze widzieli wypchaną bestię i prosili mnie o coś równie rarytetnego do dekoracji ich cechowego lokalu. Kuroliszek będzie w sam raz. Bednarze w Toussaint, jak się domyślasz, są cechem zamożnym nie narzekającym na brak zamówień i dzięki temu zamożnym, dadzą jak nic dwieście dwadzieścia. Może nawet więcej, spróbuję się potargować. A co się tyczy piór… Beczkoroby nie zauważą, jak wyrwiemy kuroliszkowi z dupy kilka sztuk i sprzedamy książęcej kancelarii. Kancelaria nie płaci z własnej kieszeni, lecz z kasy książęcej, bez targów zapłaci więc nie pięć, a dziesięć od pióra.
– Chylę czoła przed przebiegłością.
– Nomen omen – Reynart de Bois-Fresnes uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Mama musiała coś przeczuwać, chrzcząc mnie imieniem lisa chytrusa z powszechnie znanego bajecznego cyklu.
– Powinieneś zostać kupcem, nie rycerzem.
– Powinienem – zgodził się rycerz. – Ale cóż, jeśli urodziłeś się synem herbowego pana, to będziesz herbowym panem i umrzesz herbowym panem, napłodziwszy, he, he, he, herbowych panów. Niczego nie zmienisz, choćbyś pękł. Ty zresztą też całkiem nieźle umiesz kalkulować, Geralt, a kupiectwem się przecież nie parasz.
– Nie param. Z podobnych powodów, co ty. Z tą tylko różnicą, że ja niczego nie spłodzę.
—————————————————————-
– Na honor, będzie w Beauclair wszystko – zapewnił Reynart de Bois-Fresnes. – Bale, uczty, rauty, biesiady i wieczorki poetyckie. Jesteście przecie przyjaciółmi Jaskra… Chciałem rzec, wicehrabiego Juliana. A ów wielce miły jest księżnej pani.
– A jakże, przechwalał się – powiedziała Angouleme. – Jak to naprawdę było z tą miłością? Znacie tę historię, panie rycerzu? Opowiedzcie!
– Angouleme – odezwał się wiedźmin. – Musisz to wiedzieć?
– Nie muszę. Ale chcę! Nie malkontencić, Geralt. I przestań się burmuszyć, bo na widok twojej gęby przydrożne grzyby same się marynują. A ty, rycerzu, opowiadajcie.
—————————————————————-
– Szczęściem. A książę umarł?
– Umarł. Incydent, jakem mówił, do srogiej go przywiódł cholery, od tego tak mu wtenczas krew zagrzała, że go apopleksja tknęła i paralusz. Leżał pół roku bez mała jak ten pień. Ale wydobrzał. Chodził nawet. Okiem tylko cięgiem mrugał, o tak.
Rycerz odwrócił się w siodle, zmrużył oko i wykrzywił jak małpa.
– Choć z księcia – podjął po chwili – zawżdy był zawołany jebaka i drygant, od owego mrugania jeszcze większy się z niego zrobił w amorach pericolosus, bo się w każdej białejgłowie zdawało, że to z afektu ku niej właśnie tak mruga i jej miłośne znaki dawa. A białegłowy wielce na hołdy takowe łase są. Nie imputuję im bynajmniej, że wszystkie one chutliwe i rozwiązłe, co to, to nie, ale książę, jakem mówił, mrugał wiele, ustawnie niemal, tedy per saldo wychodził na swoje. Miarkę w swawoli przebrał i którejś nocy raziła go wtórna apopleksja. Wyzionął ducha. W łożnicy.
– Na babie? – zarechotała Angouleme.
– Po prawdzie – rycerz, do tej pory śmiertelnie poważny, uśmiechnął się pod wąsem. – Po prawdzie to pod nią. Rzecz jednak nie w detalu.
—————————————————————-
– Fakt – przyznał Regis, który jak zwykle znał się na wszystkim. – Rzecz w wulkanicznej glebie i tutejszym mikroklimacie zapewniającym rokrocznie idealną wprost kombinację dni słonecznych i dni z opadem. Jeśli do tego dodamy tradycję, wiedzę i pieczołowitość pracowników winnic, otrzymamy rezultat w postaci produktu najwyższej klasy i marki.
– Dobrzeście to ujęli – uśmiechnął się rycerz. – Marka to jest to. O, spójrzcie choćby tam, na ten stok pod zameczkiem. U nas zameczek daje markę winnicy i piwnicom, które są głęboko pod. Ten tam nazywa się Castel Ravello, z jego winnic pochodzą takie wina, jak Erveluce, Fiorano, Pomino i sławne Est Est. Musieliście słyszeć. Za antałek Est Est płacą tyle, co za dziesięć antałków wina z Cidaris czy z nilfgaardzkich winnic pod Albą. A tam, o, popatrzcie, jak okiem sięgnąć inne zameczki i inne winnice, a nazwy też pewnie nie będą wam obce: Vermentino, Toricella, Casteldaccia, Tufo, Sancerre, Nuragus, Coronata, wreszcie Corvo Bianco, po elfiemu Gwyn Cerbin. Tuszę, że nieobce są wam te nazwy?
– Nieobce, phuu – wykrzywiła się Angouleme. – Zwłaszcza z nauki, by sprawdzić, czy tego któregoś słynnego wypadkiem szelma karczmarz nie nalał zamiast normalnego jabłkowego, bo wtenczas trzeba było nieraz rano konia w synku zostawić, tyle takie Castel czy Est Est kosztowało. Tfu, tfu, nie pojmuję, to dla wielkich panów chyba takie jakieś markowe, my, zwyczajni ludzie, możemy i tym tańszym nie gorzej się narąbać. A i to wam powiem, bom doświadczyła: rzyga się tak samo po Est Est jak i po jabcoku.
—————————————————————-
– Za nic sobie mając październikowe dowcipaski Angouleme – Reynart rozparł się za stołem, poluźniwszy pas – dziś napijemy się jakiejś przedniej marki i jakiegoś przedniego rocznika, wiedźminie. Stać nas, zarobiliśmy. Możemy zahulać.
– Jasne – Geralt skinął na karczmarza. – W końcu, jak mawia Jaskier, być może i są inne motywacje do zarabiania, ale ja ich nie znam.
—————————————————————-
– Foremny zameczek – rzekł z podziwem Cahir. – Niech mnie, w samej rzeczy foremny i cieszący oko zameczek.
– Dobrze księżna mieszka – powiedział wampir. – Przyznać trzeba.
– Wcale ładny, kurwa, domek – dodała Angouleme.
—————————————————————-
– Nie będzie wam krzywda – zapewnił brodacz. – Hem, hem… Jeszcze jedna rzecz…
– Mówcie, słucham…
– Ów sukkub, co nocami mężów nawiedza i dręczy… Co to go wam jaśnie oświecona księżna pani ubić zleciła… Tuszę, zabijać go nie ma wcale musu. Przecie zmora nikomu nie wadzi, tak po prawdzie… Ot, nawiedzi czasem… Podręczy krzynę…
– Ale jeno pełnoletnich – wtrącił szybko Malatesta.
– Z ust żeście mi, kumie, wyjęli. Tak być, nikomu sukkub nie szkodzi. A ostatnimi czasy to w ogóle słuch jakby o nim przepadł. Wierę, jakby się was, panie wiedźmin, zląkł. Jakiż tedy sens, by go prześladować? Przecie wam, panie, na gotowiźnie nie zbywa. A jeśli wam czego brakuje…
– Na moje konto u Cianfanellich – rzekł z kamienną twarzą Geralt – mogłoby coś wpłynąć. Na wiedźmiński fundusz emerytalny.
– Tak się stanie.
– A sukkubowi włos z blond główki nie spadnie.
– Tedy bywajcie. – Obie winnice wstały. – Ucztujcie w spokoju, nie będziem przeszkadzać. Święto dziś. Tradycja. A u nas, w Toussaint, tradycja…
– Wiem – powiedział Geralt. – Rzecz święta.
—————————————————————-
– Wielką i szumnie zapowiadaną ucztę – zaczął Geralt – poprzedziły poważne przygotowania. Trzeba było odnaleźć Milvę, która ukryła się w stajniach, trzeba było przekonać ją, że od jej udziału w bankiecie zależy los Ciri i bez małą całego świata. Trzeba było siłą nieomal ubrać ją w suknię. Potem trzeba było wymóc na Angouleme przysięgę, że będzie unikać mówienia: „kurwa” i „dupa”. Gdyśmy wreszcie wszystko to osiągnęli i mieli zamiar odpocząć przy winie, zjawił się szambelan Le Goff, pachnący lukrem i nadęty jak świński pęcherz.
—————————————————————-
– Aha – kiwnął głową Regis. – Nie wiem, czy panowie zauważyli… Ale ten cyklop na gobelinie, o, ten z maczugą… Spójrzcie na palce jego stóp. On, nie bójmy się tego powiedzieć, ma dwie lewe nogi.
– Faktycznie – potwierdził bez cienia zdziwienia szambelan Le Goff. Takich gobelinów jest w Beauclair więcej. Mistrz, który je tkał, to był prawdziwy mistrz. Ale strasznie dużo pił. Jak to artysta.
—————————————————————-
– Twoje zdrowie, Geralt. Cieszę się, że posadzono nas razem.
– Nie chwal dnia przed zachodem – odwzajemnił uśmiech, bo był w sumie niezłym humorze. – Uczta ledwo się zaczęła.
– Przeciwnie. Trwa już dostatecznie długo, byś mnie skomplementował Jak długo mam czekać?
– Jesteś urzekająco piękna.
– Powoli, powoli, powściągliwiej! – zaśmiała się, a on przysiągłby, że całkiem szczerze. – W tym tempie strach pomyśleć, dokąd możemy zajść przed końcem biesiady. Zacznij od…
Hmm… Powiedz, że mam gustowną suknię i że twarzowo mi w fioletach.
– Twarzowo ci w fioletach. Choć mnie, przyznam najbardziej podobałaś się w bieli. Zobaczył w jej szmaragdowych oczach wyzwanie. Bał się podjąć. W aż tak dobrym humorze nie był.
—————————————————————-
Nieco dalej siedziała zaś Angouleme, wiodąc rej – i rejwach – wśród młodych błędnych rycerzy.
– Co to jest? – wrzeszczała, unosząc srebrny nóż z zaokrąglonym końcem. – Bez szpicu? Boją się, że zaczniemy się nawzajem żgać, czy co?
– Takie noże – wyjaśniła Fringilla – są w Beauclair w użyciu od czasów księżnej Karoliny Roberty, babki Anny Henrietty. Karobertę doprowadzało do szału, gdy w czasie biesiad goście dłubali sobie nożami w zębach. A nożem z zaokrąglonym końcem dłubać nie sposób.
– Nie sposób – zgodziła się Angouleme, wykrzywiając się szelmowsko. – Na szczęście dali jeszcze widelce!
Udała, że wkłada widelec do ust, pod groźnym spojrzeniem Geralta zaprzestała. Siedzący po jej prawicy młody rycerzyk zaśmiał się rżącym falsetem.
—————————————————————-
– A jakich mężczyzn znosisz?
Zmrużyła oczy, a sztućce wciąż trzymała jak gotowe do ciosu puginały.
– Lista jest długa – powiedział wolno – i nie chcę zanudzać cię detalami. Wspomnę jedynie, że dość wysokie miejsce na niej zajmują tacy mężczyźni, którzy dla kochanej osoby gotowi są iść na koniec świata, nieulękle, gardząc ryzykiem i niebezpieczeństwem. I nie rezygnują, choćby wyglądało, że szans na sukces nie ma.
– A pozostałe pozycje listy? – nie wytrzymał. Inni mężczyźni twojego gustu? Również szaleńcy?
– A czymże jest prawdziwa męskość – figlarnie przekrzywiła głowę – jeśli nie wymieszanymi we właściwych proporcjach klasą i szaleństwem?
—————————————————————-
– Jako kto? Miłośnik? Faworyt? A może książę małżonek?
– Status formalnoprawny jest mi w zasadzie obojętny – przyznał szczerze Jaskier. – Ale niczego wykluczyć nie można. Małżeństwa też nie.
Geralt znowu milczał, kontemplując walkę tytana ze smokiem.
– Jaskier – powiedział wreszcie. – Jeśli piłeś, to wytrzeźwiej. Jeśli nie piłeś, to się napij. Wtedy pogadamy.
—————————————————————-
– Aha – powiedział wolno Jaskier, zaciskając wargi. – Cóż za ciekawe odwrócenie ról. Ja jestem ślepcem, ty zaś nagle stałeś się uważnym i bystrym obserwatorem. Zwykle bywało odwrotnie. A czegóż to, ciekawość, z rzeczy tobie widzianych ja nie dostrzegam? Hę? Na co mam, według ciebie, otworzyć oczy?
– Choćby na to – wycedził wiedźmin – że twoja księżna to zepsute dziecko, z którego wyrosła zepsuta arogantka i bufonka. Na to, że użyczyła ci wdzięków zafascynowana nowością i puści cię w trąbę natychmiast, gdy zjawi się nowy grajek z nowszym i bardziej fascynującym repertuarem.
– Bardzo niskie i wulgarne jest to, co mówisz. Masz tego świadomość, mam nadzieję?
– Mam świadomość twego braku świadomości. Jesteś szaleńcem, Jaskier.
—————————————————————-
– Z miłością – powiedziała wolno Fringilla – jest jak z kolką nerkową. Dopóki nie chwyci cię atak, nawet sobie nie wyobrażasz, co to takiego. A gdy ci o tym opowiadają, nie wierzysz.
– Coś w tym jest – zgodził się wiedźmin. – Ale są i różnice. Przed kolką nerkową rozsądek nie chroni. Ani jej nie leczy.
– Miłość kpi sobie z rozsądku. I w tym jej urok i piękno.
– Głupota raczej.
Wstała, podeszłą do niego, zdejmując rękawiczki. Jej oczy były ciemne i głębokie pod zasłoną rzęs. Pachniała ambrą, różami, bibliotecznym kurzem, zetlał ym papierem. minią i farbą drukarską, galasowym inkaustem, strychniną, którą usiłowano truć biblioteczne myszy. Tym dziwniejsze więc było, że działał.
– Nie wierzysz – powiedziała zmienionym głosem – w nagły impuls? W gwałtowne przyciąganie? W zderzenie lecących po kolizyjnych trajektoriach bolidów? W kataklizm?
Wyciągnęła ręce, dotknęła jego ramion. On dotknął jej ramion. Twarze zbliżali jeszcze z ociąganiem, czujnie, jak gdyby bojąc się spłoszyć jakąś bardzo, ale to bardzo płochliwą istotkę.
A potem bolidy zderzyły się i doszło do kataklizmu.