andrzejsapkowski.pl
Narrenturm - cytaty
Narrenturm - cytaty
„Rozdział pierwszy”
„Była pora seksty. Mnisi zaczęli Deus in adiutorium. A Reinmar z Bielawy, zwany przez przyjaciół Reynevanem, pocałował spocony obojczyk Adeli von Sterczą, wyzwolił się z jej objęć i legł obok, dysząc, na pościeli gorącej od miłości.
Zza muru, od strony ulicy Klasztornej dolatywały krzyki, turkot wozów, głuchy łomot pustych beczek, śpiewny brzęk cynowych i miedzianych naczyń. Była środa, dzień targowy, jak zwykle ściągający do Oleśnicy mnóstwo kupców i kupujących.
Memento, salutis Auctor
quod nostri guondam corporis,
ex illibata virgine
nascendo, formam sumpseris.
Maria mater gratiae,
mater misericordiae,
tu nos ab hoste protege,
et hora mortis suscipe…
Już śpiewają hymn, pomyślał Reynevan, rozleniwionym ruchem obejmując Adelę, pochodzącą z dalekiej Burgundii żonę rycerza Gelfrada von Sterczą. Już hymn. Nie do wiary, jak prędko przemijają chwile szczęścia. Chciałoby się, by trwały wiecznie, a one przemijają niczym sen jaki ulotny…
–Reynevan… Mon amour… Mój boski chłopcze… – Adela drapieżnie i zachłannie przerwała jego senną zadumę. Też była świadoma upływu czasu, ale najwyraźniej nie myślała trwonić go na filozoficzne rozważania.
Adela była całkiem, zupełnie, najzupełniej naga.
Co kraj, to obyczaj, myślał Reynevan, jakżeż ciekawym jest poznawanie świata i ludzi. Ślązaczki i Niemki, przykładowo, gdy przyjdzie co do czego, nigdy nie pozwalają podciągnąć sobie koszuli wyżej niż do pępka. Polki i Czeszki podciągają same i chętnie, powyżej piersi, ale za nic w świecie nie zdejmą całkiem. A Burgundki, o, te momentalnie zrzucają wszystko, ich gorąca krew podczas miłosnych uniesień nie znosi widać na skórze ani szmatki. Ach, cóż za radość poznawać świat. Piękną musi być krainą Burgundia. Piękny być musi tamtejszy krajobraz. Góry strzeliste… Pagórki strome… Doliny…
–Ach, aaach, mon amour – jęczała Adela von Sterczą, lgnąc do dłoni Reynevana całym swym burgundzkim krajobrazem.
Reynevan, nawiasem mówiąc, miał dwadzieścia trzy lata i świata poznał raczej niewiele. Znał bardzo mało Czeszek, jeszcze mniej Ślązaczek i Niemek, jedną Polkę, jedną Cygankę – a jeśli szło o inne narodowości, to tylko raz dostał kosza od Węgierki. Jego eksperiencje erotyczne w poczet imponujących zaliczone nie mogły być więc żadną miarą, ba, były, szczerze powiedziawszy, dość mizerne, zarówno ilościowo jak i jakościowo. Ale i tak wbiły go w pychę i zadufanie. Reynevan – jak każdy buzujący testosteronem młodzik – miał się za wielkiego uwodziciela i miłosnego eksperta, przed którym ród niewieści nie ma żadnych tajemnic. Prawda jednak była taka, ze dotychczasowe jedenaście schadzek z Adelą von Sterczą nauczyły Reynevana więcej o ars amandi niż całe trzyletnie studia w Pradze. Reynevan nie połapał się jednak, że to Adela uczy jego – pewien był, ze w grze jest tu jego samorodny talent.”
—————————————————————-
„Adela obróciła się, uklękła i pochyliła, chwytając mocno lipowych desek wezgłowia i prezentując Reynevanowi całe olśniewające piękno swego rewersu. Afrodyta Kallipygos, pomyślał, zbliżając się do niej. Antyczne skojarzenie i erotyczny widok sprawiły, że zbliżał się niczym dopiero co wspomniany święty Jerzy, szarżujący z nastawioną kopią na smoka z Syleny. Klęcząc za Adelą jak król Salomon za tronem z drzewa libańskiego, uchwycił ją oburącz za winnice Engaddi.
–Do klaczy w zaprzęgu faraona – wyszeptał, schylony nad jej karkiem, kształtnym jak wieża Dawida – porównam cię, przyjaciółko moja.
I porównał. Adela krzyknęła przez zaciśnięte zęby. Reynevan wolno przesunął dłonie wzdłuż jej mokrych od potu boków, wspiął się na palmę i pochwycił gałązki jej owocem brzemienne. Burgundka odrzuciła głowę jak klacz przed skokiem przez przeszkodę.
Quia non relinguet
Dominus virgam peccatorum,
super sortem iustorum
ut non extendant iusti
ad iniguitatem manus suas…
Piersi Adeli skakały pod dłonią Reynevana jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli. Podłożył drugą dłoń pod jej gaj granatów.
–Duo… ubera tua – jęczał – sicut duo… hinuli capreae gemelli… qui pascuntur… in liliis… Umbilicus tuus crater… tornatilis numquam… indigens poculis… Venter tuus… sicut aceruus… tritici uallatus liliis…
–Ach… aaaach… aaach… – kontrapunktowała nie znająca łaciny Burgundka.
Gloria Patri, et Filio et Spiritui sancto. Sicut erat in principio, et nunc, et semper et in saecula saeculorum, Amen. Alleluia!
Mnisi śpiewali. A Reynevan, całując kark Adeli von Sterczą, zapamiętały, oszalały, biegnąc przez góry, skacząc po pagórkach, saliens in montibus, transiliens colles, był dla kochanki niczym młody jeleń na górach balsamowych. Super montes aromatum.”
—————————————————————-
„Na ten widok zdenerwował się staruszek przeor. Poczerwieniał jak wiśnia, zaryczał jak lew i rzucił się w bitewną gęstwę, rażąc na prawo i lewo srogimi ciosami palisandrowego krucyfiksu.
–Pax! – wrzeszczał, bijąc. – Pax! Vobiscum! Miłuj bliźniego! Swego! Proximum tuum! Sicut te ipsum! Skurwysyny!
Dieter Haxt kropnął go pięścią. Staruszek nakrył się nogami, jego sandały wyfrunęły w górę, opisując w powietrzu malownicze trajektorie. Augustianie podnieśli krzyk, kilku zaś nie wytrzymało i runęło w bój. Na podwórcu zakotłowało się nie na żarty.”
—————————————————————-
„Rozdział trzeci”
„–Wielce dziękuję – mruknął Reynevan, choć waga sakieweczki bynajmniej na dzięki nie zasługiwała.
– Wielkie dzięki waszej łaskawości. To jeno tylko, że…
–Sterczów się nie lękaj – przerwał książę. – W joannickim domie cię nie najdą, a w drodze tamój nie będziesz sam. Tak się składa, że w tamtym kierunku, bo ku Morawie, zmierza mój gość. Widziałeś go pewnie za stołem. Zgodził się, byś mu towarzyszył. Szczerze mówiąc, nie od razu. Ale przekonałem go. Chcesz wiedzieć, jak?
Reynevan pokiwał głową na znak, że chce.
–Powiedziałem mu, że twój ojciec zginął w chorągwi mego brata pod Tannenbergiem. A on też tam był. Tyle, że on mawia: pod Grunwaldem. Bo był po przeciwnej stronie.
–Tak tedy, bywaj w zdrowiu. I rozchmurz się, chłopczyno, rozchmurz. Wyrzekać na moją łaskę nie możesz. Konia masz, grosz masz. A i bezpieczeństwo w podróży zapewnione.
–Jak zapewnione? – odważył się bąknąć Reynevan. – Mości książę… Wolfher Sterczą jeździ samoszóst… A ja… Z jednym rycerzem? Nawet jeśli z giermkiem… Wasza łaskawość… To przecie tylko jeden rycerz!
Rudiger Haugwitz parsknął. Konrad Kantner protekcjonalnie wydął wargi.
–Oj, głupiś ty, Bielau. Niby uczony bakałarz, a sławnego człeka nie rozpoznał. Dla tego rycerza, kapcanie, sześciu to fraszka.
A widząc, że Reynevan nadal nie rozumie, wyjaśnił.
–To jest Zawisza Czarny z Garbowa.”
—————————————————————-
„Rozdział czwarty”
„Minęli jadących na drabiniastym wozie goliardów, wesołymi i niezbyt trzeźwymi głosy śpiewających In cratere meo, pieśń ułożoną do słów Hugona z Orleanu. A teraz właśnie – rycerza z niewiastą i małym orszaczkiem. Rycerz był w pysznej bawarskiej zbroi, a wspięty dwuogoniasty lew na tarczy dowodził przynależności do rozległego rodu Unruhów. Rycerz – widzieć to się dało – momentalnie rozpoznał herb Zawiszy, i pozdrowił ukłonem, ale tak dumnym, by jasnym było, że nie gorsi Unruhowie od Sulimczyków. Odziana w jasno-fioletową suknię towarzyszka rycerza jechała po damsku na pięknej skarogniadej klaczy i nie nosiła – o dziwo – żadnego nakrycia głowy, wiatr swobodnie igrał w jej złotych włosach. Przejeżdżając obok, kobieta uniosła głowę, uśmiechnęła się leciutko i obdarzyła zagapionego na nią Reynevana spojrzeniem tak zielonym i wymownym, że chłopiec aż zadrżał.
–Oj – powiedział po chwili Zawisza. – Nie umrzesz ty, chłopaczku, śmiercią naturalną.
I pierdnął. Z siłą bombardy średniego wagomiaru.
–By dowieść – rzekł Reynevan – żem na was wcale za wasze złośliwości i przytyki nie krzywy, uleczę was z tych wzdęć i gazów.
–Ciekawość, jak.
–Zobaczycie. Niech no tylko trafi się pasterz.
Pasterz trafił się nawet prędko, ale zobaczywszy skręcających ku niemu z gościńca konnych rzucił się do panicznej ucieczki, wpadł w chaszcze i znikł jak sen jaki złoty. Zostały tylko beczące owce.
–Było – ocenił, stając w strzemionach, Zawisza – sposobem go brać, z zasadzki. Bo teraz go już po tych wertepach nie dognamy. Wnosząc z tempa, w jakim wiał, już zdążył zresztą odgrodzić się od nas Odrą.
–Albo i Nysą – dodał Wojciech, giermek rycerza, dowodząc żywego dowcipu i znajomości geografii.
Reynevan nie przejął się jednak drwinami wcale. Zsiadł, pewnym krokiem udał się do pasterskiego szałasu, skąd po chwili wyłonił się z wielkim pękiem suchych ziół.
–Nie pasterz mi potrzebny – wyjaśnił spokojnie – lecz to. I odrobinka wrzątku. Garnek się znajdzie?
–Wszystko – rzekł sucho Wojciech – się znajdzie.
–Jeśli gotowanie – Zawisza spojrzał w niebo – tedy popas. I to dłuższy, bo noc bliska.”
—————————————————————-
„Ogień strzelił wesoło, rozjaśnił noc. Zaskwierczał i zapachniał tłuszcz, kapiący z kiełbas i kawałów boczku, przypiekanych na patykach przez giermka Wojciecha i pachołków. Wojciech i pachołkowie zachowywali milczenie i stosowny dystans, ale w rzucanych Reynevanowi spojrzeniach dostrzegało się wdzięczność. Nie podzielali widać bynajmniej zamiłowania swego pana do całonocnego podróżowania z latarnią.
Niebo nad lasem skrzyło się od gwiazd. Noc była chłodna.
–Taak – Zawisza oburącz pomasował brzuch. – Pomogło, pomogło, lepiej i szybciej niż zwykle zalecane modlitwy do świętego Erazma, patrona od trzewi. Cóż to za magiczna herba była, cóż za czarodziejska mandragora? I czemuś jej właśnie u pasterza szukał?
–Po świętym Janie – wyjaśnił Reynevan, rad, że może się popisać – pasterze zbierają różne sobie tylko wiadome zioła. Wiązkę z owych noszą najpierw uwiązaną do hyrkawicy, tak zwie się z czeska pasterski kij. Potem zioła suszy się w szałasie. I warzy z nich odwar, którym…
–Którym poi się trzodę – spokojnie wpadł w słowo Sulimczyk. – Znaczy, potraktowałeś mnie jak wzdętą krowę. No, ale jeśli pomogło…
–Nie sierdźcie się, panie Zawiszo. Mądrość ludowa jest ogromna. Nie gardził nią żaden z wielkich medyków i alchemików, ani Pliniusz, ani Galen, ani Walafrid Strabo, ani uczeni Arabowie, ani Gerbert z Aurillac, ani Albertus Magnus. Wiele medycyna skorzystała od ludu, a od pasterzy zwłaszcza. Bo wielką i niezmierzoną mają oni wiedzę o ziołach i ich mocach leczniczych. I o mocach… innych.
–W rzeczy samej?
–W rzeczy samej – potwierdził Reynevan, dla lepszego widoku przysuwając się bliżej do ognia.
– Nie uwierzycie, panie Zawiszo, ile mocy skrywa się w tej wiązance, w tym suchym wiechciu z pasterskiej budy, za który nikt nie dałby i złamanego szeląga. Spójrzcie: rumianek, nenufar, niby nic takiego, ale gdy nagotowić naparu, cuda czynią. Takoż te, którem wam podał: ukwap, barszcz, arcydzięgiel. A te, o tu, po czesku zwą się „sporzyczek” i „siedmikraska”. Mało który medyk wie, jak bardzo są skuteczne. Wywarem zaś z tych, które zwą się „jakubki”, pasterze dla ochrony przed wilkami skrapiają owce w maju, w dniu świętych Filipa i Jakuba. Wierzcie lub nie, ale pokropionych owiec wilk nie tknie. To zaś są jagody świętego Wendelina, a to jest ziółko świętego Linharta, obaj święci, jak pewnie wiecie, są obok Marcina patronami pasterzy.
Podając te zioła trzodzie, trzeba inwokować do tych właśnie świętych.
–To, coś mruczał nad kociołkiem, nie było o świętych.
–Nie było – przyznał, odchrząknąwszy, Reynevan. – Mówiłem wam, mądrość ludowa…
–Bardzo taka mądrość stosem pachnie – rzekł poważnie Sulimczyk. – Na twoim miejscu uważałbym, kogo leczę. Z kim gadam. I w czyjej przytomności powołuję się na Gerberta z Aurillac. Uważałbym, Reinmarze.
–Uważam.
–A ja – odezwał się giermek Wojciech – myślę, że jeśli czary są, to lepiej się na nich znać, niż się nie znać. Myślę…
Zamilkł, widząc groźny wzrok Zawiszy.
–A ja myślę – rzekł ostro rycerz z Garbowa – że całe zło tego świata bierze się z myślenia. Zwłaszcza w wykonaniu ludzi całkiem ku temu nie mających predyspozycji.”
—————————————————————-
„Z mroku coś wyszło.
Zrazu myśleli, że to fragment, kłębek ciemności, ciemniejszy od niej samej nawet, wypączkowany z nieprzebitej ćmy, zaznaczający się antracytową czernią w rozjaśnianym rozbłyskami ognia, migotliwym mroku nocy. Gdy płomień wybuchał gwałtowniej, żywiej i jaśniej, ten kęs ciemności, nic nie tracąc ze swej czerni, przybierał jednak kształt. I postać. Postać małą, krępą, pękatą, postać ni to ptaka stroszącego pióra, ni to zwierza o zjeżonej sierści. Wciągniętą w ramiona głowę stwora zdobiła para dużych, szpiczastych uszu, sterczących, jak u kota, pionowo i nieruchomo.
Wojciech wolno, nie spuszczając ze stwora oczu, odłożył kuszę. Któryś z pachołków wezwał instancji świętej Kingi, ale i jego uciszył gest Zawiszy, gest nie gwałtowny, ale pełen władzy i autorytetu.
–Witaj nam, przybyszu – przemówił, imponując spokojem, rycerz z Garbowa. – Zasiądź bez obawy przy naszym ognisku.
Stwór poruszył głową, Reynevan dostrzegł ulotny błysk wielkich oczu, w których czerwono przejrzał się ogień.
–Zasiądź tu bez obawy – powtórzył Zawisza głosem życzliwym i twardym zarazem. – Nie musisz się nas lękać.
–Nie lękam – odezwał się chrapliwie stwór. Ku osłupieniu wszystkich. Stwór zaś wyciągnął łapę. Reynevan byłby odskoczył, ale zbyt się bał, by móc się poruszyć. I nagle ze zdumieniem uświadomił sobie, że łapa wskazuje herb na tarczy Zawiszy. Potem zaś, ku jeszcze większemu jego zdumieniu, stwór wskazał na kociołek z ziołowym naparem.
–Sulima i Zielarz – zachrypiał stwór. – Prawość i wiedza. Czego tedy lękać? Nie lękam. Imię moje Hans Mein Igel.
–Witaj nam, Hansie Mein Igelu. Czyś głodny? Czy spragnionyś?
–Nie. Posiedzieć jeno. Posłuchać. Bo słyszał, jak mówią. I przyszedł posłuchać.
–Jesteś naszym gościem.
Stwór przybliżył się do ogniska, zjeżył w kulę, znieruchomiał.
–Taaak – znowu zaimponował spokojem Zawisza. – Na czym to ja stanąłem?
–Na tym… – Reynevan przełknął, odzyskał mowę. – Na tym, że nec Hercules.
–Tak właśnie – zachrypiał Hans Mein Igel.
–Ano – rzekł swobodnie Sulimczyk – tak i było. Nec Hercules, zmogli nas. Kupa ich była, husytów znaczy. I tak mieliśmy to szczęście, że zwaliła się na nas kalisznicka jazda, taboryccy cepnicy nie znają bowiem takich słów jak „pardon” czy „okup”. Gdy zsadzili mnie w końcu z kulbaki, ktoś z tych, co zostali przy mnie, Mertwicz albo Rarowski, zdążył krzyknąć, kim jestem. Że byłem pod Grunwaldem z Żiżką i Janem Sokołem z Lamberku.
Reynevan westchnął z cicha, słysząc sławne imiona. Zawisza milczał długo.”
—————————————————————-
„–Żartujecie – bąknął Reynevan. – Gdzie was… Jaka ekskomunika? Takiego rycerza jak wy… Żartować raczycie.
–Pewnie – kiwnął głową Zawisza. – Pewnie, że raczę. Ale strach jest.
Przez czas jakiś milczeli. Hans Mein Igel sapał cicho. Konie w ciemnościach pochrapywały niespokojnie.
–Byłbyż to – zaryzykował Reynevan – koniec rycerstwa? I rycerskości? Piechota, solidarna i zwarta, ramię przy ramieniu, nie dość, że dostoi konnym pancernym, to nawet zdoła ich pokonać? Szkotowie pod Bannockburn, Flamandowie pod Courtrai, Szwajcarzy pod Sempach i Morgarten, Angielczycy pod Azincourt, Czesi na Witkowie i pod Wyszehradem, pod Sudomierzem i Niemieckim Brodem… Może to koniec… epoki? Może kończy się czas rycerstwa?
–Wojna bez rycerstwa i rycerskości – odrzekł po chwili Zawisza Czarny – musi wreszcie przerodzić się w zwykły mord. A w konsekwencji ludobójstwo. W czymś takim nie chciałbym brać udziału. Ale tak szybko to nie nastąpi, więc nie myślę, bym dożył. Między nami mówiąc, nie chciałbym dożyć.”
—————————————————————-
„Konie parskały i potupywały w ciemnościach. Pachołkowie chrapali. Niebo jaśniało, gwiazdy bladły nad wierzchołkami drzew.
–Niesamowite – powiedział wreszcie Reynevan. – To było niesamowite.
Sulimczyk poderwał głowę, zbudzony z drzemki.
–Co? Co niesamowite?
–Ten… Hans Mein Igel. Wiecie, panie Zawiszo, że… No, przyznać muszę… Byłem dla was podziwu pełen.
–Czemu?
–Gdy się wyłonił z ćmy, nawet nie drgnęliście. Ba, ani głos wam nie zadrżał. A jak z nim później gadaliście, podziw brał… A przecież to był… Stwór nocny. Nieludź… Obcy.
Zawisza Czarny z Garbowa patrzył na niego długo.
–Znam mnóstwo ludzi… – odrzekł wreszcie bardzo poważnym głosem. – Całe mnóstwo ludzi bardziej mi obcych.”
—————————————————————-
„Rozdział piaty”
„–Kto cię ściga? – krzyknęła, wprawnie opanowując tańczącego konia. – Prawo? Gadaj zaraz!
–Nie jestem przestępcą…
–Za co więc? – Za miłość.
–Ha! Od razu tak pomyślałam. Widzisz ten rząd ciemnych drzew? Tamtędy płynie Stobrawa. Jedź tam co tchu i zapadnij w moczary na lewym brzegu. A ja odciągnę ich od ciebie. Dawaj opończę.
–Co też wy, pani… Jakże to…
–Dawaj opończę, powiedziałam! Jeździsz dobrze, ale ja jeżdżę lepiej. Ach, ależ przygoda! Ach, ależ będzie co opowiadać! Elżbieta i Anka skręcą się z zazdrości!
–Pani… – wybąkał Reynevan. – Nie mogę… Co będzie, jak was dościgną?
–Oni? Mnie? – parsknęła, mrużąc oczy błękitne jak turkusy. – Chyba kpisz!
Jej klacz, zbiegiem okoliczności również siwa, rzuciła zgrabnym łbem, zatańczyła znowu. Reynevan był zmuszony przyznać rację dziwnej pannie. Ten szlachetny, na pierwszy rzut oka rączy wierzchowiec wart był znacznie więcej od szafirowej broszy z kołpaczka.
–To szaleństwo – powiedział, rzucając jej opończę. – Ale dziękuję. Odwdzięczę się…
Z dołu wzgórza dały się słyszeć krzyki pościgu.
–Nie trwoń czasu! – krzyknęła panna, nakrywając głowę kapturem. – Dalej! Tam, nad Stobrawę!
–Pani… Twe imię… Rzeknij mi…
–Nikoletta. Mój Alkasynie, ścigany za miłość. Byyywaaaaj!”
—————————————————————-
„–Czy żegluje, jeśli wolno spytać, ktoś z was w dół rzeki? Do Wrocławia?
Wodni Polacy przerwali dysputę i przyjrzeli się Reynevanowi niespecjalnie życzliwym wzrokiem. Jeden splunął do wody.
–A jeśli nawet – burknął – to co? Wielmożny panie szlachcic?
–Koń mi okulał. A trzeba mi do Wrocławia. Polak żachnął się, charknął, splunął znowu.
–No – nie rezygnował Reynevan. – Jakże tedy będzie?
–Nie wożę Niemców.
–Nie jestem Niemcem. Jestem Ślązakiem.
–Aha?
–Aha.
–To powiedz: soczewica, koło, miele, młyn.
–Soczewica, koło, miele, młyn. A ty powiedz: stół z powyłamywanymi nogami.
–Stół z powy… myła… wały… Wsiadaj.
Reynevan nie dał sobie dwa razy powtarzać, ale żeglarz obcesowo schłodził jego zapał.
–Zaraz! Gdzie? Po pierwsze, to ja płynę ino do Oławy. Po drugie, to kosztuje pięć skojców. Za konia dodatkowe pięć.
–Jeśli nie masz – wtrącił się z lisim uśmiechem drugi Wasserpolak, widząc, jak Reynevan z nietęgą miną gmera w trzosie – to ja tego konia odkupię. Za pięć… No, niech będzie sześć skojców. Dwanaście groszy. Będziesz miał akurat na rejs. A za konia, nie majęcy go, płacić nie będziesz musiał. Czysty zysk.
–Ten koń – zauważył Reynevan – wart jest co najmniej pięć grzywien.
–Ten koń – zauważył bystro Polak – wart jest gówno. Bo nie dojedziesz na nim tam, dokąd ci pilno. Jakże tedy będzie? Sprzedasz?
–Jeśli dołożycie jeszcze trzy skojce za siodło i rząd.
–Jednego skojca.
–Dwa.
–Zgoda.”
—————————————————————-
„Rozdział szósty”
„–Zwę się – zdecydował po krótkiej chwili wahania Reynevan – Reinmar Bielau. Posłuchajcie. Uczynimy tak. Ściągniemy jakoś wóz z mostku, wyprzężemy kobyłę, ja na niej na oklep do Oławy na podgrodzie skoczę, z owym ojkiem, do kowala. Trzeba będzie, to go i przywiozę. Bierzmy się do roboty.
Okazało się, że to nie tak łatwo.
Z Doroty Faber pożytek był mały, z leciwego rabbiego żaden. Choć chuderlawa kobyła zawzięcie tłukła kopytami w nadgniłe bale i parła na chomąto, posunęli wóz ledwie o sążeń. Reynevan sam nie był w stanie unosić wehikułu. Siedli wreszcie przy złamanej osi i przypatrywali się, dysząc, kiełbiom i minogom, od których aż ruszało się piaszczyste dno rzeczki.
–Mówiliście – zapytał Reynevan rudowłosą – że idziecie w świat. Dokąd?
–Za chlebem – odrzekła swobodnie, wycierając nos wierzchem dłoni. – Na razie, skoro pan Żyd łaskawie na wóz wziął, z nim do Strzelina, potem, kto wie, choćby i do Wrocławia samego. W moim fachu wszędy pracę najdę, ale chciałoby się najlepszą…
–W waszym… fachu? – zaczął kojarzyć Reynevan. – To… to znaczy… że…
–Właśnie. Jestem… Jak wy to mówicie… Ta, no… Jawnogrzesznica. Do niedawna z brzeskiego zamtuza „Pod Koroną”.
–Rozumiem – poważnie kiwnął głową Reynevan. – I razem jechaliście? Rabbi? Ty? Wziąłeś na wóz… Hmm… Kurtyzanę?
–Co miałem nie wziąć? – szeroko rozwarł oczy rabbi Hiram. – Wziąłem. Toć, proszę ja młodego pana, na strasznego wyszedłbym ciula, gdybym nie wziął.”
—————————————————————-
„Zapowiadanym przez Urbana Horna podróżnym okazał się ksiądz. Powożący sporym wozem grubasek z głęboko wygoloną tonsurą, odziany w płaszcz obszyty tchórzami. Ksiądz zatrzymał konia, nie schodząc z kozła wysłuchał opowieści, przyjrzał wozowi ze złamaną ośką, przypatrzył uważnie każdemu z trojga uniżenie proszących, pojął wreszcie, o cóż to proszący proszą.
–Że niby jak? – zapytał wreszcie z wielkim niedowierzaniem. – Do Strzelina? Na moim wozie?
Proszący przybrali pozy jeszcze bardziej proszące.
–Ja, Filip Granciszek z Oławy, pleban od Matki Bożej Pocieszenia, dobry chrześcijanin i katolicki duchowny, mam wziąć na wóz Żyda? Kurwę? I włóczęgę?
Reynevan, Dorota Faber i rabbi Hiram ben Eliezer popatrzyli po sobie, a miny mieli nietęgie.
–Wsiadajcie – oznajmił wreszcie sucho ksiądz. – Toć na strasznego wyszedłbym ciula, gdybym was nie wziął.”
—————————————————————-
„Rozdział siódmy”
„Tłum zaryczał wielkim głosem. Przy stosach coś się działo. Reynevan wstał, ale za późno. Kat był już przy kobiecie, coś zrobił za jej plecami, jakby poprawiał krępujący szyję powróz.
Głowa kobiety opadła na ramię, miękko, jak podcięty kwiat.
–Zdusił ją – westchnął cicho proboszcz, zupełnie jakby wcześniej czegoś podobnego nie widywał. – Kark jej złomił. Temu nauczycielowi też. Musieli oboje w śledztwie skruchę okazać.
–I kogoś wsypać – dodał Urban Horn. – Normalka.
Motłoch wył i pomstował, niezadowolony z łaski okazanej nauczycielowi i trucicielce. Krzyk przybrał na sile, gdy z wiązek chrustu buchnął żywy płomień, buchnął gwałtownie, w okamgnieniu ogarniając całe stosy wraz z palami i przywiązanymi do nich ludźmi. Ogień zahuczał, wzbił się wysoko, tłum, uderzony żarem, cofnął się, przez co ścisk zrobił się jeszcze większy.
–Partanina! – krzyknął ceglarz. – Gówniana robota! Suchy wzięli chrust, suchy! Jako ta słoma!
–Iście, partanina – ocenił chudy w filcowej czapce. – Husyta ani głosu wydać nie zdołał! Nie umieją palić. U nas, we Frankonii, opat z Fuldy, oho, ten potrafił! Sam stosy dozorował. Tak kazał bierwiona układać, że wpierw same nogi smażył, do kolan, potem zasię wyżej, do jajec, potem…
–Złodziej! – cienko zawyła skryta w tłumie kobieta. – Złooodzieeeeej! Łapaj złodzieja!
Gdzieś pośród ciżby płakało dziecko, ktoś przygrywał na fujarce, ktoś rzucał kurwami, ktoś śmiał się, zanosił nerwowym, kretyńskim śmiechem.
Stosy huczały ogniem, biły silnymi podmuchami żaru. Wiatr zawiał w stronę podróżnych, przynosząc ohydny, duszący, słodkawy zapach palonego trupa. Reynevan zasłonił nos rękawem.
Ksiądz Granciszek zakasłał, Dorota zakrztusiła się, Urban Horn splunął, krzywiąc się
niemiłosiernie. Wszystkich zaskoczył natomiast rabbi Hiram. Żyd wychylił się z wozu i równie gwałtownie co obficie zwymiotował – na pątnika, na ceglarza, na mieszczkę, na Frankończyka tudzież na wszystkich innych, będących w pobliżu. Dookoła natychmiast zrobiło się luźno.
–Proszę wybaczyć… – zdołał wybełkotać rabbi między kolejnymi paroksyzmami. – To nie jest żadna polityczna demonstracja. To jest zwyczajny rzyg.”
—————————————————————-
„Ksiądz Granciszek, gdy wszedł, mienił się na twarzy, w sposób zgoła niepojęty blednąc i czerwieniejąc na przemian. Natychmiast ukląkł. Kanonik nie nakazał mu wstać.
–Twój problem, ojcze Filipie – zaczął zgrzytliwie – to brak szacunku i zaufania do
zwierzchności. Indywidualność i własne zdanie są i owszem, cenne, znacznie niekiedy bardziej warte uznania i pochwały niźli tępe i baranie posłuszeństwo. Aliści są takie sprawy, w których zwierzchność ma rację absolutną i jest nieomylna. Jak dla przykładu nasz papież Marcin V w sporze z koncyliarystami, różnymi Gersonami i różnymi Polaczkami: Włodkowicami, Wyszami i Łaskarzami, którzy chcieliby każdą decyzję Ojca Świętego poddawać pod dyskusję. I interpretować wedle własnego widzimisię. A to nie tak, nie tak! Roma locuta, causa finita.
–Dlatego też, drogi ojcze Filipie, jeśli kościelna zwierzchność mówi ci, o czym masz kazać, to masz być posłuszny. Nawet jeśli twa indywidualność protestuje i krzyczy, masz być posłuszny.
Bo najwyraźniej idzie o cel wyższy. Od ciebie, naturalnie. I od całej twojej parafii. Widzę, że chcesz coś powiedzieć. Mów tedy.
–Trzy czwarte moich parafian – wymamrotał ksiądz Granciszek – to ludzie niezbyt rozgarnięci, rzekłbym, pro maiori parte illiterati et idiotae. Ale jest jeszcze ta jedna czwarta. Ta, której nijak mi w kazaniach mówić to, co zaleca kuria. Mówię, owszem, że husyci to kacerze, mordercy i zwyrodnialcy, a Żiżka i Koranda to diabły wcielone, zbrodniarze, bluźniercy i świętokradcy, że czeka ich wieczyste potępienie i piekielne męki. Ale nie mogę mówić, że oni jedzą niemowlęta. I że żony u nich są wspólne. I że…
–Nie zrozumiałeś? – przerwał mu ostro kanonik. – Nie pojąłeś moich słów, plebanie? Roma locuta! A dla ciebie Roma to Wrocław. Masz kazać, jak ci kazano, kaznodziejo. O wspólnych żonach, o zjadanych niemowlętach, o żywcem gotowanych mniszkach, o wyrywaniu języków katolickim księżom, o sodomii. Gdy otrzymasz takie wytyczne, będziesz kazał, że od komunii z kielicha husytom rosną włosy na podniebieniach i psie ogony u zadków. Ja wcale nie żartuję, widziałem odpowiednie pisma w biskupiej kancelarii.
–Zresztą – dodał, patrząc z lekkim politowaniem na skurczonego Granciszka – skąd wiesz, że nie rosną im ogony? Byłeś w Pradze? Na Taborze? W Hradcu Kralove? Przyjmowałeś komunię sub utrague specie?
–Nie! – omal nie udławił się wdechem proboszcz. – Nijak!
–To i bardzo dobrze. Causa finita. Audiencja też. We Wrocławiu powiem, że wystarczyło upomnienia, że już nie będzie z tobą kłopotów. Teraz zaś, byś nie odniósł wrażenia nadaremnej peregrynacji, wyspowiadasz się mojemu spowiednikowi. I odbędziesz pokutę, którą ci zada.
Ojcze Felicjanie!
–Tak, wasza przewielebność?
–Leżenie krzyżem przed głównym ołtarzem u świętego Gotarda, noc całą, od komplety do prymy. Reszta do twego uznania.
–Niech Bóg ma w opiece…
–Amen. Bywaj w zdrowiu, proboszczu.”
—————————————————————-
„Rozdział ósmy”
„–Proszę, chłopcze. Weź.
Kleryk, jak zwykle, najpierw sięgnął po sakiewkę, potem raptownie cofnął rękę, jak gdyby kanonik podawał mu skorpiona.
–Wielebny ojcze… – bąknął. – Toć ja nie dla… Nie dla grosza marnego… Jeno dlatego, że…
–Weź, synu, weź – przerwał z protekcjonalnym uśmiechem kanonik. – Mówiłem ci już przy innych okazjach, że informator musi brać zapłatę. Gardzi się przede wszystkim tymi, którzy donoszą za darmo. Dla idei. Ze strachu. Ze złości i zawiści. Mówiłem ci już: więcej niźli zdradą Judasz zasłużył na wzgardę tym, że zdradził tanio.”
—————————————————————-
„Rozdział dziewiąty”
„Reynevan zacisnął pięści, walcząc z przemożną ochotą, by odwrócić się i wyjść, wyjść na słońce, świeże powietrze, zieleń i przestrzeń. Wreszcie przełamał się. Zdrowy rozsądek zwyciężył.
–Nie wiem nawet – wydusił z siebie, klękając na wyślizganym drewnie – czy jesteś kapłanem.
–To bez znaczenia – w głosie człowieka z konfesjonału zabrzmiało coś na kształt drwiny. – Idzie mi tylko o spowiedź. Rozgrzeszenia nie oczekuj.
–Nie wiem nawet, jak cię zwać.
–Mam wiele nazwisk – dobiegło zza kratki, cicho, ale wyraźnie. – Pod różnymi imionami zna mnie świat. Skoro mam szansę być światu przywrócony… Trzeba będzie coś wybrać… Wilibald z Hirsau? A może, hmm… Benignus z Aix? Paweł z Tyńca? Cornelius van Heemskerck? A może… A może… mistrz Szarlej? Jak ci się to widzi, chłopcze: mistrz Szarlej? No, dobra, nie rób min. Po prostu: Szarlej. Może być?
–Może, Przystąpmy do rzeczy. Szarleju.”
—————————————————————-
„Ledwo masywne, iście godne twierdzy wrzeciądze strzegomskiego karmelu zatrzasnęły się za nimi z hukiem, ledwo obaj oddalili się od wysiadujących pod bramą żebraków i proszalnych dziadów, ledwo weszli w cień przydrożnych topoli, Szarlej zaskoczył Reynevana totalnie i z kretesem.
Niedawny demeryt i więzień, jeszcze przed chwileczką fascynująco tajemniczy, zasępiony i dostojnie milczący, teraz ryknął nagle homeryckim śmiechem, dał jeleniego susa w górę, rzucił się na wznak w chwasty i przez chwil kilka tarzał wśród zieleni niczym źrebak, przez czas cały rycząc i śmiejąc się na przemian. Wreszcie na oczach osłupiałego Reynevana jego niedawny spowiednik machnął kozła, zerwał się i uczynił w stronę bramy wielce obelżywy gest na zgiętym łokciu. Gest poparty został długą litanią krańcowo nieprzyzwoitych przekleństw i wyzwisk. Kilka dotyczyło przeora personalnie, kilka strzegomskiego klasztoru, kilka zakonu karmelitów
jako całości, kilka miało wymiar ogólny.
–Nie sądziłem – Reynevan uspokoił konia, spłoszonego występem – że tak tam było ciężko.
–Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. – Szarlej otrzepał odzienie. – To po pierwsze. Po drugie, powstrzymaj się łaskawie od komentarzy, przynajmniej chwilowo. Po trzecie, pospieszajmy do miasta.
–Do miasta? A po co? Myślałem…
–Nie myśl.
Reynevan wzruszył ramionami, popędził wierzchowca gościńcem. Udawał, że odwraca głowę, ale nie mógł powstrzymać się od ukradkowej obserwacji kroczącego obok konia mężczyzny.
Szarlej nie był zbyt wysoki, był nawet odrobinę niższy od Reynevana, ale detal ten umykał uwadze, albowiem niedawny demeryt był barczysty, mocno zbudowany i zapewne silny, co można było wnioskować po żylastych i grających mięśniami przedramionach, wyzierających spod przykrótkich rękawów. Szarlej nie zgodził się opuścić karmelu w habicie, a strój, który mu dano, był lekko dziwaczny.
Twarz demeryta miała rysy dosyć grube, żeby nie rzec toporne; było to jednak oblicze żywe, zmieniające się bez przerwy, grające całą gamą wyrazów. Garbaty i męsko wydatny nos nosił ślady dawnego złamania, dołek podbródka niknął w starej, ale wciąż widocznej bliźnie. Oczy Szarleja, zielone jak szkło butelki, były bardzo dziwne. Gdy się w nie spojrzało, dłoń machinalnie sprawdzała, czy sakiewka jest na miejscu, a pierścień na palcu. Myśl z niepokojem biegła ku pozostawionym w domu żonie i córkach, a wiara w cnotę niewieścią obnażała całą swą naiwność. Nagle traciło się wszelkie nadzieje na zwrot pożyczonych pieniędzy, pięć asów w talii do pikiety przestawało dziwić, autentyczna pieczęć pod dokumentem zaczynała wyglądać cholernie nieautentycznie, a drogo kupionemu koniowi zaczynało dziwnie rzęzić w płucach. To właśnie się czuło, gdy patrzyło się w butelkowo zielone oczy Szarleja. Na jego oblicze, w którym zdecydowanie więcej było z Hermesa niźli z Apollina.”
—————————————————————-
„Dokąd by i jakim bądź celu ich droga wiodła, Szarlej ją znał, prowadził bowiem pewnie i bez żadnego wahania.
Przeszli uliczką, w której stukotało tyle krosien, że niechybnie była to Tkacka lub Sukiennicza. Wkrótce znaleźli się na placyku, nad którym górowała wieża kościelna. Przez placyk – dało się to widzieć i czuć – niedawno przeganiano bydło.
–Popatrz jeno – rzekł Szarlej, zatrzymując się. – Kościół, karczma, bordel, a w środku między nimi kupa gówna. Oto parabola ludzkiego żywota.
–A podobno – Reynevan nie uśmiechnął się nawet – na trzeźwo nie filozofujesz.”
—————————————————————-
„Reynevan wzruszył ramionami i odwrócił się z zamiarem odejścia. Potrącił kogoś. A ten ktoś uderzył jego konia tak mocno, że koń kwiknął i cisnął się, obalając go w gnój.
–Jak chodzisz, żłobie? Gdzie z tą chabetą? Tu jest miasto, nie twoja zafajdana wiocha!
Tym, który go potrącił i rugał, był jeden z trzech młodych mężczyzn, odzianych bogato, modnie i elegancko. Wszyscy trzej byli niezwykle podobni – ustrojeni w jednakowe fantazyjne fezy na włosach fryzowanych na żelazkach oraz watowane kabaty, pikowane tak gęsto, że ich rękawy wyglądały jak wielkie gąsienice. Nosili też będące w modzie obcisłe paryskie spodnie zwane miparti, mające nogawki w kontrastowych kolorach. Wszyscy trzej dzierżyli toczone laski z gałkami.
–Jezu Chryste i wszyscy święci – powtórzył galant, wywijając laską młynka. – Cóż za
chamstwo na tym Śląsku, cóż za sprośna dzicz! Czy ktoś ich kiedyś nauczy kultury?
–Trzeba będzie – powiedział drugi, z identycznym galijskim akcentem – samemu wziąć na się ten trud. I wprowadzić ich do Europy.
–Racja – zawtórował trzeci modniś, w błękitno-czerwonych mi-parti. – Na początek w ramach wprowadzania wygarbujmy po europejsku skórę temu tu prostakowi. Nuże, panowie, do kijów! I niech się nikt nie leni!
–Hola! – krzyknął właściciel piwnej ławki. – Bez burd, panowie kupcy! Bo straż zawezwę!
–Zawrzyj gębę, śląski ćwoku, bo i ty oberwiesz. Reynevan usiłował zerwać się, ale nie zdążył.
Laska łomotnęła go w bark, druga z suchym trzaskiem spadła na plecy, trzecia strzeliła w pośladki. Uznał, że nie ma co czekać na dalsze cięgi.
–Pomocy! – wrzasnął. – Szarleju! Pomocy!
Szarlej, który przyglądał się zajściu z umiarkowanym zainteresowaniem, odstawił kufel i nie spiesząc się podszedł.
–Dosyć zabawy.
Galanci obejrzeli się – i jak na komendę ryknęli śmiechem. Faktycznie, Reynevan musiał przyznać, w swym kusym i pstrokatym odzieniu demeryt nie prezentował się najdostojniej.
–Chryste Panie – parsknął pierwszy galant, pobożny widać. – Ależ pocieszne figury spotyka się na tym krańcu świata!
–To jakiś miejscowy błazen – ocenił drugi. – Widać po cudacznym stroju.
–Nie suknia zdobi człowieka – odrzekł zimno Szarlej. – Odejdźcie stąd, łaskawcy. Prędziutko.
–Coo?
–Panowie – powtórzył Szarlej – łaskawie zechcą się oddalić. Znaczy, pójść sobie stąd gdzieś daleko. Nie musi być Paryż. Wystarczy przeciwległy kraniec miasta.
–Cooooo?
–Panowie – powtórzył Szarlej, wolno, cierpliwie i dobitnie, jak dzieciom. – Panowie raczą sobie stąd pójść. I zająć czymś dla siebie zwykłym. Sodomią, dla przykładu. W przeciwnym wypadku zostaną panowie obici, i to gruntownie. I zanim którykolwiek z panów zdąży wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.
Pierwszy modniś zamachnął się laską. Szarlej zwinnie uniknął ciosu, chwycił za kij i zakręcił, modniś wywinął kozła i plasnął w błoto. Laską, która została mu w dłoni, demeryt zdzielił przez łeb drugiego galanta, posyłając go na piwowarską ladę, ciosem szybkim jak myśl dał po łapie trzeciemu. Ten pierwszy zerwał się tymczasem i rzucił na Szarleja, rycząc jak ranny żubr. Demeryt bez widocznego wysiłku powstrzymał szarżę ciosem, który zgiął galanta w pół. Szarlej zaś łokciem uderzył go potężnie w nerki, padającego kopnął w ucho, zdawałoby się, od niechcenia. Ale kopnięty zwinął się jak robak i już nie wstał.
Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i jak na komendę dobyli puginałów. Szarlej pogroził im palcem.
–Nie radzę – powiedział. – Noże kaleczą!
Modnisie ostrzeżenia nie posłuchali.
Reynevanowi zdawało się, że obserwuje zajście uważnie. Czegoś jednak nie zauważył, bo nie pojął, jak stało się to, co się stało. Wobec sadzących na niego i wymachujących jak wiatraki galantów Szarlej wydawał się niemal nieruchomy, ruchy zaś, jakie wykonał, gdy go dopadli, były nieznaczne, lecz tak szybkie, że umykające oku. Jeden z modnisiów upadł na kolana, pochyliwszy głowę niemal do ziemi charczał i jeden po drugim wypluwał w błoto zęby. Drugi siedział i krzyczał. Otworzywszy usta na pełną szerokość krzyczał i płakał, cienko, modulowanie, nieustannie, zupełnie jak długo nie karmione niemowlę. Własny puginał wciąż trzymał w ręku, a nóż kolegi tkwił mu w udzie, wbity aż po złoconą gardę.
Szarlej spojrzał w niebo, rozłożył ręce gestem znaczącym „a nie mówiłem”. Zdjął swój śmieszny przyciasny kubraczek. Podszedł do plującego zębami. Zręcznie chwycił go za łokcie, poderwał, ucapił za rękawy i kilkoma precyzyjnymi kopniakami wykopał galanta z watowanego kabata. Po czym sam się weń ustroił.
–Nie suknia czyni człowieka – rzekł, przeciągając się z lubością – lecz ludzka godność. Ale tylko człowiek dobrze ubrany czuje się prawdziwie godnie.
Potem pochylił się i zdarł modnisiowi z pasa wyszywaną jałmużniczkę.
–Bogate miasto, Strzegom – powiedział. – Bogate miasto. Pieniądze, patrzcie sami, walają się na ulicach.
–Na waszym miejscu… – powiedział drżącym nieco głosem właściciel piwnej ławki. – Na waszym miejscu uciekałbym, panie. To bogate kupce, goście wielmożnego pana Guncelina von Laasan. Dobrze im tak, za burdy, co je cięgiem wszczynają… Ale uciekajcie lepiej, bo pan von Laasan…
–…w mieście rządzi – dokończył Szarlej, zabierając sakiewkę trzeciemu galantowi. – Dzięki za piwo, dobry człowieku. Pójdźmy, Reinmarze.
Poszli. Galant z nożem w udzie długo żegnał ich rozpaczliwym, nieustającym, niemowlęcym wyciem:
–Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa!”
—————————————————————-
„Rozdział dziesiąty”
„–Gdzie się nauczyłeś tak bić? W klasztorze?
–W klasztorze – potwierdził spokojnie Szarlej. – Wierz mi, chłopcze, klasztory pełne są nauczycieli. Niemal każdy, kto tam przybywa, coś umie. Wystarczy więc chęć do nauki.
–U demerytów, w karmelu, było podobnie?
–Jeszcze lepiej, pod względem nauki oczywiście. Mieliśmy dużo czasu, z którym nie było co począć. Zwłaszcza jeśli nie gustowało się w bracie Barnabie. Brat Barnaba, cysters, choć ładny i pulchny jak dzieweczka, dzieweczką jednak nie był, a fakt ten niektórym z nas odrobinę przeszkadzał.
–Oszczędź mi szczegółów, proszę. Co teraz robimy?”
—————————————————————-
„–Gdyby zaś – tym razem przerwał Reynevan. – Gdyby zaś ktoś się o nas dopytywał… Toście nas nie widzieli. Pojęliście?
–Co miałem nie pojąć. Wspomagaj was święta…
–Abyś zaś dobrze pamiętał, o co cię proszono – Szarlej pogrzebał w kalecie – naści tu, dziadku, pieniążek.
–Olaboga! Dzięki! Wspomagaj was…
–I was też.
–Spójrz – Szarlej obejrzał się, nim ujechali kawalątek. – Popatrz tylko, Reinmarze, jak on się raduje, jak maca i radośnie obwąchuje monetę, ciesząc się jej grubością i wagą. Zaiste, widok taki jest prawdziwą nagrodą darczyńcy.
Reynevan nie odpowiedział, zajęty obserwacją stad ptaków, które nagle wzbiły się nad lasem.
–Zaprawdę – gadał dalej Szarlej z poważną miną, krocząc obok konia – nigdy nie wolno obojętnie i bezdusznie mijać ludzkiej nędzy. Nigdy nie należy odwracać się do człowieka ubogiego plecami. Głównie dlatego, że człowiek ubogi może wtedy znienacka walnąć kosturem w tył głowy. Słuchasz mnie, Reinmarze?”
—————————————————————-
„A potem zobaczyli ognisko.
Ognisko dymiło opodal wykrotu, pod ogromnym zwalonym pniem. Na ogniu stał, buchając kłębami pary, osmolony kocioł. Obok piętrzył się stos trupich czaszek. Na czaszkach leżał czarny kot. W typowo kociej, rozleniwionej pozie.
Reynevan i Szarlej stali jak sparaliżowani. Nawet koń przestał chrapać. U ogniska siedziały trzy kobiety. Dwie zasłaniał dym i bijąca z kotła para. Trzecia, siedząca po prawej, wydawała się dość leciwa. Jej ciemne włosy gęsto wprawdzie przetykała siwizna, ale wygarbowana słońcem i słotą twarz myliła nieco – kobieta mogła równie dobrze mieć na karku czwarty, jak i ósmy krzyżyk. Siedziała w niedbałej pozycji, chwiejąc się i nienaturalnie kręcąc głową.
–Witaj – zaskrzeczała, po czym beknęła gromko i przeciągle. – Witaj, thanie Glamis!
–Przestań bredzić, Jagna – powiedziała druga kobieta, ta siedząca w środku. – Znowu się, cholera, spiłaś.
Powiew wiatru przytłamsił nieco dym i parę, teraz mogli przyjrzeć się dokładniej.
Kobieta siedząca pośrodku była wysoka i dość mocno zbudowana, spod czarnego kapelusza opadały jej na ramiona płomiennorude, falujące włosy. Miała wystające i zabarwione intensywnym rumieńcem kości policzkowe, kształtne usta i bardzo jasne oczy. Szyję spowijał jej szal z brudnozielonej wełny. Z identycznego materiału udziergane były pończochy – kobieta siedziała w dość swobodnym rozkroku i z dość swobodnie uniesioną spódnicą, co pozwolało podziwiać nie tylko pończochy i łydki, ale i sporo wartej podziwu reszty. Siedząca po jej prawicy trzecia była najmłodszą, dziewczynką zaledwie. Miała błyszczące, mocno podkrążone oczy i chudą lisią twarz o bladej i niezbyt zdrowej cerze. Jej jasne włosy przyozdabiał wianek z werbeny i koniczyny.
–No i patrzcie – powiedziała ruda, drapiąc się w udo nad zieloną pończochą. – Nie było co do garnka włożyć, a, ot, żarcie samo przyszło.
Nazwana Jagną ciemnolica beknęła, czarny kot zamiauczał. Zgorączkowane oczy dzierlatki w wianku zapaliły się złym ogniem.
–Wybaczenia upraszamy za najście – ukłonił się Szarlej. Był blady, ale nieźle nad sobą panował.
– Przepraszamy szanowne i wielce łaskawe panie. I proszę sobie nie przeszkadzać. Żadnych subiekcji. My tu przypadkiem. Całkiem niechcący. I już sobie idziemy. Już nas nie ma. Jeśli łaskawe panie pozwolą…
Rudowłosa podjęła ze stosu czaszkę, uniosła ją wysoko, głośno wyskandowała zaklęcie. Reynevanowi wydało się, że rozpoznaje w nim słowa chaldejskie i aramejskie. Czaszka zakłapała żuchwą, wystrzeliła w górę i z gwizdem poleciała ponad szczyty sosen.
–Żarcie – powtórzyła ruda bez emocji. – I do tego gadające. Będzie sposobność przed jedzeniem pokonwersować.
Szarlej zaklął pod nosem. Kobieta sugestywnie oblizała wargi i wpiła w nich wzrok. Nie można było dłużej zwlekać. Reynevan wziął głęboki wdech. Dłonią dotknął ciemienia. Prawą nogę zgiął w kolanie, uniósł, krzyżując z tyłu z lewą, lewą ręką
uchwycił czubek buta. Choć wcześniej robił to wszystkiego dwa razy, poszło mu nad podziw gładko. Wystarczyła chwila koncentracji i wymruczane zaklęcie.
Szarlej zaklął znowu. Jagna beknęła. Oczy rudowłosej rozszerzyły się. A Reynevan, jak stał, w tej samej pozie, pomalutku uniósł się nad ziemię. Niewysoko, na trzy, cztery piędzi. I nie na długo. Ale wystarczyło. Rudowłosa podniosła gliniany gąsiorek, łyknęła z niego solidnie, raz, potem drugi raz. Dziewczyny nie poczęstowała, Jagnie, która chciwie wyciągnęła rękę, usunęła naczynie z zasięgu szponiastych palców. Nie spuszczała z Reynevana wzroku, a źrenice jej jasnych oczu były jak dwa ciemne punkciki.
–No, no – powiedziała. – Kto by się spodziewał. Magicy, prawdziwi magicy, pierwsza gildia, Toledo. U mnie, u prostej wiedźmy. Cóż za zaszczyt. Podejdźcie, podejdźcie bliżej. Bez obaw! Chyba nie potraktowaliście poważnie tej krotochwili o żarciu i ludożerstwie? Hę? Chyba nie wzięliście tego za dobrą monetę?
–Nie, skądże znowu – zapewnił skwapliwie Szarlej, tak skwapliwie, że oczywistym było, że kłamie. Rudowłosa parsknęła.”
—————————————————————-
„Rozdział jedenasty”
„–O tym – handlarka koni wykrzywiła się jeszcze bardziej – lepiej nie gadać za głośno. Biskup wrocławski pono ostro się za lokalnych heretyków zabrał. Po drodze, ilem minęła grodów, pod każdym ciężkie od wisielców szubienice. Zgliszcza po stosach.
–Przecie my nie heretycy. To czego mamy się lękać?
–Gdzie ogiery kastrują – rzekła Dzierżka ze znajomością rzeczy – tam nie zaszkodzi uważać i na własne jajca.”
—————————————————————-
„Rozdział dwunasty”
„Kilka kroków od katafalku, oparty plecami o mur, siedział na posadzce olbrzymi, ostrzyżony do skóry mężczyzna o zamglonych oczach i twarzy mało rozgarniętego dziecka. Waligóra ów trzymał dwa palce prawej dłoni w ustach, lewą zaś przyciskał do brzucha gliniany garnuszek. Co kilka chwil osiłek ohydnie pociągał nosem, odrywał brudny i lepki garnuszek od brudnej i lepkiej tuniki, wycierał palce o brzuch, pakował je do garnuszka, nabierał miodu i niósł do ust. Po czym rytuał powtarzał się.
–To sierota, podrzutek – uprzedził pytanie opat, widząc zdegustowaną minę Szarleja. – Przez nas ochrzczony Samsonem, jako że postury i siły jest słusznej. Posługacz klasztorny, trochę upośledzony… Ale brata Deodata miłuje wielce, jak piesek za nim wszędy chodzi… Na krok nie odstępuje… Tedy myśleliśmy…
–Dobrze, dobrze – przerwał Szarlej. – Niechaj siedzi, gdzie siedzi, byle cicho był. Zaczynamy.
Magistrze Reinmarze…
Reynevan, naśladując Szarleja, zawiesił sobie stułę na szyi, złożył ręce, pochylił głowę. Nie wiedział, czy Szarlej udaje, czy nie, sam jednak modlił się szczerze i żarliwie. Był, co tu dużo gadać, w wielkim strachu. Szarlej natomiast wydawał się absolutnie pewny siebie, był władczy i aż chlupało w nim od autorytetu.
–Módlcie się – polecił benedyktynom. – Odmawiajcie Domim sancte.
Sam stanął nad katafalkiem, przeżegnał się, uczynił znak krzyża nad bratem Deodatem. Dał znak, Reynevan pokropił opętanego wodą święconą. Opętany, ma się rozumieć, nie zareagował.
–Domine sancte, Pater omnipotens – pomruk mnisiej modlitwy wibrował echem
zwielokrotnionym przez gwiaździste sklepienie – aeterne Deus, propter tuam largitatem et Filii tui…
Szarlej mocnym chrząknięciem oczyścił gardło.
–Offer nostras preces in conspectu Altissimi – przemówił gromko, budząc jeszcze silniejsze echa – ut cito anticipent nos misericordiae Domini, et apprehendas draconem, serpentem antiquum, qui est diabolus et satanas, ac ligatum mittas in abyssum, ut non seducat amplius gentes. Hinc tuo confisi praesidio ac tutela, sacri ministerii nostri auctoritate, ad infestationes diabolicae fraudis repellendas in nomine lesu Christi Dei et Domini nostri fidentes et securi aggredimur.
–Domine – włączył się na dany znak Reynevan – exaudi orationem meam.
–Et clamor meus ad te ueniat.
–Amen.
–Princeps gloriosissime caelestis militiae, sancte Michael Archangele, defende nos in praelio et colluctatione. Satanas! Ecce Crucem Domini, fugite partes aduersae! Apage! Apage! Apage!
–Amen!
Brat Deodat na katafalku nie dał znaku życia. Szarlej dyskretnie otarł czoło końcem stuły.
–Tak oto – nie spuścił oczu pod pytającymi spojrzeniami benedyktynów – wstęp mamy za sobą. I wiemy jedno: z nie byle jakim diabliną chudziną mamy do czynienia, taki bowiem już by uciekł. Trzeba będzie cięższe wytoczyć bombardy.
Opat zamrugał i poruszył się niespokojnie. Siedzący na posadzce Samson waligóra podrapał się w krocze, smarknął, charknął, pierdnął, z trudem odlepił od brzucha garnuszek z miodem i zajrzał doń, sprawdzając, ile zostało.
Szarlej powiódł po zakonnikach spojrzeniem, które w jego własnej opinii było mądre i
natchnione zarazem.
–Jak uczy nas Pismo – rzekł – szatana cechuje pycha. Nic innego, a pycha niezmierzona przywiodła Lucyfera do buntu przeciw Panu, za pychę został on ukarany strąceniem do piekielnej czeluści. I pyszny jest diabeł nadal! Pierwszym przykazaniem egzorcysty jest przeto urazić diabelską pychę, dumę i miłość własną. Krótko mówiąc: zelżyć go porządnie, skląć, obrazić, naubliżać. Znieważyć, a wonczas umknie on jak niepyszny.
Mnisi czekali, pewni, że to jeszcze nie koniec. I mieli rację.
–Zaraz tedy – ciągnął Szarlej – zaczniemy czarta znieważać. Jeśli który z fratrów jest na grubsze wyrazy wrażliwy, niechaj oddali się nie mieszkając. Przybliż się, magistrze Reinmarze, przemów słowy Mateuszowej Ewangelii. Wy zaś, bracia, módlcie się.
–Jezus rozkazał mu surowo i zły duch opuścił go – wyrecytował Reynevan. – Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie. Wtedy uczniowie zbliżyli się do Jezusa na osobności i pytali: Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić? On zaś im rzekł: Z powodu małej wiary waszej.
Szmer mamrotanej przez benedyktynów modlitwy mieszał się z recytacją. Szarlej zaś poprawił stułę na szyi, stanął nad nieruchomym i sztywnym bratem Deodatem i rozpostarł ręce.
–Diable plugawy! – wrzasnął tak, że Reynevan zająknął się, a opat aż podskoczył. – Rozkazuję ci, natychmiast wynijdź z tego ciała, nieczysta siło! Precz od tego chrześcijanina, ty brudny, otyły i sprośny wieprzu, bestio spośród wszystkich bestii najbardziej bestialska, zakało Tartaru, ohydo Szeolu! Wypędzam cię, ty szczeciniasta żydowska świnio, do piekielnego chlewa, gdzie obyś utopił się w gównie!
–Sancta Virgo virginem – szeptał opat – ora pro nobis…
–Ab insidiis diaboli – wtórowali mnisi – libera nos…
–Ty krokodylu stary! – ryczał Szarlej, czerwieniejąc. – Bazyliszku zdychający, koczkodanie obsrany! Ty nadęta ropucho, ty kulawy ośle ze zbitym zadem, ty zaplątana w sieć własną tarantulo! Ty zapluty wielbłądzie! Ty robaku nędzny, tkwiący w padlinie zaśmiardłej na samym dnie Gehenny, ty chrząszczu obrzydły siedzący w łajnie! Słysz, jak nazywam cię twym prawdziwym mianem: scrofa stercorata et pedicosa, świnia nieczysta i zawszona, o ty najpodlejszy z podłych, o najgłupszy z głupców, stultus stultorum rex. Ty węglarzu tępy! Ty szewcze przepity! Ty capie ze spuchniętymi jajcami!
Leżący na marach brat Deodat nie drgnął nawet. Choć Reynevan kropił go wodą święconą ile wlazło, krople bezsilnie spełzały po stężałym obliczu starca. Mięśnie na szczękach Szarleja zadrgały mocno. Zbliża się kulminacja, pomyślał Reynevan. Nie pomylił się.
–Wynijdź z tego ciała! – zaryczał Szarlej. – Ty w rzyć jebany katamito!
Jeden z młodszych benedyktynów uciekł, zakrywając uszy, wzywając imienia Pana nadaremno. Inni byli albo bardzo bladzi, albo bardzo czerwoni.
Ostrzyżony osiłek stękał i pojękiwał, usiłując wetknąć do garnuszka z miodem całą dłoń. Było to niewykonalne, dłoń była dwa razy większa od garnuszka. Waligóra wysoko uniósł naczynie, zadarł głowę i rozdziawił usta, ale miód nie wyciekał, było go już zwyczajnie za mało.
–I cóż – odważył się wybąkać opat – z bratem Deodatem, mistrzu? Co ze złym duchem? Azali już wyszedł?
Szarlej schylił się nad egzorcyzmowanym, przyłożył niemal ucho do jego bladych warg.
–Jest już pod samym wierzchem – ocenił. – Zaraz go wygonimy. Trzeba jeno porazić go smrodem. Czart czuły jest na smród. Nuże, fratrzy, przynieście kubeł łajna, patelnię i kaganek. Będziemy opętanemu smażyć pod nosem świeże łajno. Zresztą wszystko, co dobrze śmierdzi, nada się. Siarka, wapno, asafetyda… A najlepiej zepsuta ryba. Albowiem powiada księga Tobiasza: incenso iecore piscis fugabitur daemonium.
Kilku braci pobiegło zrealizować zamówienie. Siedzący pod murem osiłek podłubał palcem w nosie, obejrzał palec, wytarł w nogawkę. Po czym wznowił wybieranie resztek miodu z garnuszka. Tym samym palcem. Reynevan poczuł, jak zjedzony bobrzy plusk podchodzi mu do gardła na wzbierającej fali chrzanowego sosu.
–Magistrze Reinmarze – ostry głos Szarleja przywrócił go światu. – Nie ustawajmy w
wysiłkach. Ewangelia według Marka, proszę, stosowny ustęp. Módlcie się, bracia.
–A Jezus widząc, że tłum się zbiega – przeczytał posłusznie Reynevan – rozkazał surowo duchowi nieczystemu: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego.
–Surde et mute spiritus ego tibi praecipio – powtórzył groźnie i rozkazująco schylony nad bratem Deodatem Szarlej – exi ab eo! Imperet tibi dominus per angelum et leonem! Per deum vivum! Justitia eius in saecula saeculorum! Niechaj moc Jego wypędzi cię i zmusi do wyjścia razem z całą twoją zgrają!
–Ego te exorciso per caracterum et verborum sanctum! Impero tibi per clavem salomonis et nomen magnum tetragrammaton!
Żrący miód osiłek zakaszlał nagle, opluł się i usmarkał. Szarlej otarł pot z czoła.
–Ciężki i trudny to casus – wyjaśnił, unikając coraz bardziej podejrzliwego wzroku opata. – Przyjdzie jeszcze mocniejszych użyć argumentów.
Przez chwilę było tak cicho, że słychać było dzikie bzyczenie muchy, którą pająk dopadł w pajęczynie we wnęce okiennej.
–Na apokalipsę – rozległ się w ciszy trochę już zachrypnięty baryton Szarleja – przez którą Pan zdradził rzeczy, które nadejść mają, i potwierdził owe rzeczy usty anioła przez siebie zesłanego, wyklinam cię, szatanie! Exorciso te, flumen immundissimum, draco maleficus, spiritum mendacii!
–Na siedem świeczników złotych i na jeden świecznik między siedmioma stojący! Na głos, będący głosem wód wielu, który powiada: Jam jest ten, który umarł, i ten, który
zmartwychwstał, ten, który żyje i żyć będzie wiecznie, który mam w pieczy klucze do śmierci i piekła, powiadam ci, odejdź, duchu nieczysty, który znasz karę wiecznego potępienia! Skutku jak nie było, tak nie było. Na twarzach przypatrujących się benedyktynów malowały się różne, bardzo różne uczucia. Szarlej wziął mocny wdech.
–Niechaj porazi cię Agyos, jak poraził Egipt! Niechaj cię ukamienują, jak Izrael ukamienował Achana! Niechaj podepcą cię nogami i zawieszą na widłach, jak zawieszono pięciu królów amoryckich! Niechaj przyłoży Pan do czoła twego ćwiek i niechaj walnie w ów ćwiek młotkiem, jak uczyniła Siserze niewiasta Jael! Niechaj ci, jak przeklętemu Dagonowi, łeb wraży i ręce obie odrąbane będą! I niech ci ogon utną przy samej twej diabelskiej dupie!
Oj, pomyślał Reynevan, to się źle skończy. To się źle skończy.
–Duchu piekielny! – Szarlej gwałtownym ruchem rozpostarł ręce nad nadal nie dającym znaku życia bratem Deodatem. – Zaklinam cię na Acharona, Eheya, Homusa, Athanatosa, Ischirosa, Aecodesa i Almanacha! Zaklinam cię na Aratona, Bethora, Phalega i Oga, na Pophiela i na Phula! Zaklinam cię potężnymi imionami Shmiela i Shmula! Zaklinam cię najokropniejszym z imion: imieniem przemożnego i straszliwego Semaphora!
Semaphor nie poskutkował lepiej niż Phul i Shmul. Nie dało się tego ukryć. Szarlej też to widział.
–Jobsa, hopsa, afia, alma! – zakrzyczał dziko. – Melach, Berot, Not, Berib et vos omnes! Hemen etan! Hemen etan! Hau! Hau! Hau!
Zwariował, pomyślał Reynevan. A nas zaraz zaczną bić. Zaraz połapią się, że to wszystko bezsens i parodia, przecież aż tacy głupi być nie mogą. Zaraz skończy się to wszystko strasznym biciem.
Szarlej, spocony już jak cholera i zdrowo zachrypnięty, przyciągnął jego wzrok i mrugnął z aż nadto czytelną prośbą o wsparcie, prośbę poparł dość gwałtownym, choć ukradkowym gestem.
Reyneyan wzniósł oczy ku sklepieniu. Wszystko, pomyślał, starając się przypomnieć sobie stare księgi i rozmowy z zaprzyjaźnionymi czarownikami, wszystko jest lepsze od „hau-hau-hau”.
–Hax, pax, mas! – zawył, wymachując rękami. – Abeor super aberer! Aie Saraye! Aie Saraye! Albedo, rubedo, nigredo!
Szarlej, oddychając ciężko, spojrzeniem wyraził mu wdzięczność, gestem nakazał
kontynuować. Reynevan mocno nabrał powietrza w płuca.
–Tumor, rubor, calor, dolor! Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! Jobsa, hopsa, et vos omnes! Et cum spiritu tuo! Melach, Halach, Molach!
Zaraz będą nas bić, pomyślał gorączkowo, a może nawet i kopać. Zaraz, za małą, za tycią chwilę. Nie ma rady.
Trzeba iść na całość. Na arabski. Stój przy mnie, Averroesie. Ratuj, Avicenno.
–Kullu-al-szaitanu-al-radżim! – wrzasnął. – Fa-ana-sahum Tarisz! Qasura al-Zoba! Al-Ahmar, Baraqan al-Abayad! Al-szaitan! Khar-al-Sus! Al ouar! Mochefi al relil! El feurdż! El feurdż!
Ostatnie słowo, jak niejasno pamiętał, znaczyło po arabsku „cipa” i mało miało wspólnego z egzorcyzmowaniem. Świadom był, jak wielkie głupstwo popełnia. Tym mocniej zadziwił go efekt.
Miał wrażenie, że świat zamarł na moment. I wówczas, w zupełnej ciszy, wśród zastygłego na tle szarych murów tableau benedyktynów w czarnych habitach, coś nagle drgnęło, coś się wydarzyło, coś zakłóciło martwy spokój ruchem i dźwiękiem.
Siedzący pod ścianą tępooki waligóra gwałtownie, z obrzydzeniem i wstrętem odrzucił brudny i lepiący się garnuszek z miodem. Garnuszek stuknął o posadzkę, nie rozbił się jednak, lecz poturlał, wdzierając w ciszę głuchym, acz głośnym turkotaniem.
Waligóra uniósł do oczu lepkie od słodkości palce. Przyglądał się im przez chwilę, a na jego nalanym księżycowym obliczu odmalowało się najpierw niedowierzanie, a potem przerażenie. Reynevan przyglądał mu się, oddychając ciężko. Czuł na sobie ponaglający wzrok Szarleja, ale nie był już w stanie wykrztusić ani słowa. Koniec, pomyślał. Koniec.
Osiłek, wciąż patrząc na swe palce, zajęczał. Rozdzierająco.
I wówczas leżący na marach brat Deodat zastękał, zakaszlał, zacharczał i wierzgnął nogami. Po czym zaklął, nader świecko.
–Święta Eufrozyno… – jęknął opat, klękając. Pozostali mnisi poszli za jego przykładem.
Szarlej otworzył usta, ale szybko i przytomnie je zamknął. Reynevan przyłożył ręce do skroni, nie wiedząc, modlić się czy uciekać.
–Zaraza… – zaskrzeczał brat Deodat, siadając. – Ale mnie suszy… Co? Przespałem
wieczerzę? Mór na was, braciszkowie… Chciałem się ino zdrzemnąć… Ale przecieżem prosił, by rozbudzić mnie na nieszpory…
–Cud! – krzyknął jeden z klęczących zakonników.
–Nastało królestwo Boże – drugi padł krzyżem na posadzkę. – Igitur pervenit in nos regnum Dei!
–Alleluia!
Siedzący na marach brat Deodat wodził dookoła nie rozumiejącym wzrokiem, od klęczących konfratrów do Szarleja ze stułą na szyi, od Reynevana do waligóry Samsona, wciąż oglądającego swe dłonie i brzuch, od modlącego się opata do mnichów, którzy właśnie nadbiegli z kubłem łajna i miedzianą patelnią.
–Czy ktoś – zapytał niedawny opętany – zechciałby mi wyjaśnić, co tu się wyprawia?”
—————————————————————-
„Rozdział trzynasty”
„–Nie przyjmuję – oświadczył, wypluwając skorupki niedokładnie obłupanego jajka – nauk moralnych od kogoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony.
–Ile razy jeszcze – uniósł się Reynevan – każesz sobie powtarzać, ze to nie to samo? Ze nie ma porównania?
–Jest, Reinmarze, jest.
–Ciekawe.
Szarlej oparł chleb o brzuch i ukroił kolejną pajdę.
–Różni nas – zaczął po chwili z pełnymi ustami – jak łatwo zauważyć, Doświadczenie i mądrość życiowa. Dlatego to, co ty robisz instynktownie, kierowany prostą, dziecięcą wręcz dążnością do zaspokojenia popędów, ja czynię z rozmysłu i planowo. Ale u podstaw leży wciąż to samo. Przekonanie mianowicie, ze wszech miar słuszne zresztą, ze liczę się ja, moje dobro i moja przyjemność, resztę zaś, o ile mojemu dobru i interesowi niczego nie przysparza, może spokojnie trafić szlag, albowiem cóż ta reszta może mnie obchodzić, w niczym mi nie służąc. Nie
przerywaj. Wdzięki twej luby Adeli były dla ciebie jak cukierek dla dziecka. By móc polizać i pociućkać, zapomniałeś o wszystkim, liczyła się tylko i wyłącznie twoja własna przyjemność. Nie, nie próbuj wyjeżdżać mi tu z miłością, cytować Petrarki i Wolframa von Eschenbach. Miłość to też przyjemność, i to jedna z najbardziej egoistycznych, jakie znam.
–Nie chcę tego słuchać.
–In summa – ciągnął niewzruszenie demeryt – nasze programy egzystencjalne niczym się nie różnią, będąc opartymi o principium: wszystko, co czynię, ma służyć mnie. Moje własne dobro, błogość, wygoda i szczęśliwość są jedynie ważne, resztę pal diabli. Tym, co nas jednak różni…
–Więc jednak?
–…jest umiejętność perspektywicznego myślenia. Ja, mimo częstych pokus, powstrzymuję się w miarę możliwości od chędożenia cudzych żon, ponieważ perspektywiczne myślenie podpowiada, że nie tylko nie przyniesie mi to korzyści, ale wręcz przeciwnie: przysporzy kłopotów. Ubogich, jak owego przedwczorajszego dziada, nie rozpieszczam datkami nie ze skąpstwa, jeno dlatego, że taka dobroczynność nic nie daje, ba, wręcz szkodzi… grosza ubywa, a człowiek zarabia sobie na opinię durnia i frajera. A że frajerów i durniów infinitus est numerum, sam wyłudzam, co i ile się da. Nie stosując taryfy ulgowej wobec benedyktynów. I innych zakonów. Pojąłeś?”
—————————————————————-
„–No proszę – ucieszył się Szarlej – jednak czynisz postępy. Zaczynasz rozumować rozsądnie. Pomijając nieuzasadniony sarkazm, już zaczynasz łapać podstawową zasadę życiową: zasadę ograniczonego zaufania. Uczącą, że otaczający świat nieustannie na ciebie dybie, nigdy nie przepuści okazji, by wyrządzić ci zniewagę, przykrość lub krzywdę. Że tylko czeka, aż spuścisz portki, by natychmiast dobrać się do twej gołej dupy. Reynevan parsknął.
–Z czego – nie dał zbić się z pantałyku demeryt – płyną dwa wnioski. Primo: nigdy nie ufaj i nigdy nie wierz w intencje. Secundo: jeśliś sam wyrządził komuś przykrość lub krzywdę, nie gryź się tym. Byłeś zwyczajnie szybszy, zadziałałeś prewencyjnie…”
—————————————————————-
„Rozdział piętnasty”
„–Jestem – zaczął przybysz, nie czekając, aż przedstawi go Schottel – bakałarzem akademii erfurckiej, zwę się Jan Gensfleisch von Sulgeloch zum Gutenberg. Wiem, że to trochę przydługie, dlatego zwykle skracam do samego Gutenberg. Jan Gutenberg.
–Chwali się – odrzekł Szarlej. – A że i ja jestem zwolennikiem skracania rzeczy niepotrzebnie długich, przejdźmy nie mieszkając do sedna. Czego dotyczy wasz wynalazek, panie Janie Gutenberg?
–Druku. Dokładniej, drukowania tekstów.
Szarlej od niechcenia przerzucił leżące na ławie ksylografy, wyjął i pokazał jeden, na którym pod symbolem Trójcy Świętej widniał napis: BENEDICITE POPULI DEO NOSTRO.
–Wiem… – poczerwieniał lekko Gutenberg. – Wiem, panie, co dajecie do zrozumienia. Raczcie aliści zauważyć, że celem umieszczenia tekstu na waszym ksylografie, celem sporządzenia tego napisu, niezbyt długiego, przyznacie, snycerz musiał żmudnie rżnąć w drewnie ze dwa dni. A gdyby się pomylił nawet w jednej literze, cała praca na nic, musiałby zaczynać od nowa. A gdyby przyszło mu sporządzić drzeworyt dla, weźmy, całego psalmu sześćdziesiątego piątego,
jak długo musiałby pracować? A gdyby chciał wydrukować wszystkie psalmy? A całą Biblię? Jak długo…
–Wieczność, ani chybi – przerwał Szarlej. – Waszmości zaś wynalazek, jak mniemam, likwiduje minusy pracy w drewnie?
–W znacznej mierze.
–Ciekawym.
–Jeśli pozwolicie, zademonstruję.
–Pozwolę.
Jan Gensfleisch von Sulgeloch zum Gutenberg otworzył swą torbę, wysypał zawartość na stół. I jął demonstrować, opisując swe czynności słowami.
–Wykonałem – mówił i pokazywał – z twardego metalu klocki z poszczególnymi literami. Litery na klocku są, jak widzicie, wyrżnięte wypukło, więc nazwałem to patrycą. Odbiwszy taką patrycę w miękkiej miedzi, otrzymałem…
–Matrycę – odgadł Szarlej. – To oczywiste. Wypukłe pasuje do wklęsłego jak tata do mamy. Słucham dalej, panie von Gutenberg.
–We wklęsłych matrycach – pokazywał bakałarz – mogę sztuką giserską wykonać odlewy, tyle, ile zechcę mieć buksztab, czyli czcionek. O, takich, proszę spojrzeć. Czcionki, których klocki idealnie do siebie przystają, układam… we właściwym porządku… na tej oto ramce… Ramka jest mała, dla celów demonstracyjnych, ale normalnie, zechcą panowie spojrzeć, jest ona wielkości stronicy przyszłej księgi. Jak widzicie, ustalam sobie długość wierszy. Wkładam kliny celem ustawienia równych marginesów. Ściskam ramkę żelazną obejmą, żeby mi się to wszystko nie rozpieprzyło… Smaruję tuszem, tym samym, którego używacie wy… Można poprosić o pomoc, panie Unger? Kładę pod tłoczydło… Na to kartę papieru… Panie Unger,
szruba… I proszę, gotowe.
Na karcie, równiutko pośrodku, wydrukowane wyraźnie i czysto, widniało:
IUBILATE DEO OMNIS TERRA PSALMUM DICITE NOMINI EUIS
–Psalm sześćdziesiąty piąty – klasnął w dłonie Justus Schottel. – Jak żywy!
–Jestem pod wrażeniem – przyznał Szarlej. – Pod dużym wrażeniem, panie Gutenberg. Byłbym pod jeszcze większym, gdyby nie fakt, że powinno być „dicite nomini eius”, nie zaś „euis”.
–Ha-ha! – bakałarz rozpromienił się jak żak, któremu udał się figiel. – Z rozmysłem to
uczyniłem! Celowo popełniłem pomyłkę składacza, znaczy, błąd zecerski. By zademonstrować, popatrzcie jeno, z jaką łatwością można dokonać korekty. Błędnie wstawioną buksztabę wyjmuję oto… Wkładam na miejsce właściwe… Szruba, panie Unger… I oto tekst poprawny.
–Bravo – rzekł Samson Miodek. – Bravo, bravissimo. Rzeczywiście robi wrażenie.
Nie tylko Gutenberg, ale i Schottel oraz Unger otwarli usta. Jasnym było, że mniej zdziwiłoby ich, gdyby odezwał się kot, podwórkowa statua świętego Łukasza albo malowany Sebastian z wielkim fiutem.
–Pozory – wyjaśnił, chrząknąwszy, Szarlej – czasem mylą. Nie jesteście pierwsi.
–I pewnie nie ostatni – dodał Reynevan.
–Przepraszam – rozłożył ręce olbrzym. – Nie mogłem się oprzeć pokusie… Będąc, bądź co bądź, świadkiem wynalazku, który odmieni oblicze epoki.
–Ha! – rozpromienił się Gutenberg, jak każdy artysta rad z pochwały, choćby i wygłoszonej przez sięgającego głową powały osiłka o obliczu idioty. – Tak właśnie będzie! Nie inaczej! Bo wyobrazić raczyć sobie chciejcie, cni panowie, uczone księgi w dziesiątkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to dziś nie brzmiało, może i w setkach egzemplarzy! Bez uciążliwego i wieki trwającego przepisywania! Mądrość ludzkości wydrukowana i dostępna! Tak, tak! A jeśli wy, cni panowie, mój wynalazek poprzecie, to ręczę wam, że to właśnie wasz gród, prześwietna Świdnica, po wsze czasy słynąć będzie jako miejsce, w którym zapłonął kaganek oświaty. Jako miejsce, z którego na świat cały rozeszła się światłość.
–Zaiste – przemówił po chwili Samson Miodek, swym łagodnym i spokojnym głosem. – Widzę to oczyma duszy mojej. Masowa produkcja papieru, gęsto pokrytego literami. Każdy papier w setkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to nie zabrzmiało, może i w tysiącach egzemplarzy. Wszystko po wielokroć powielone i szeroko dostępne. Łgarstwa, brednie, oszczerstwa, paszkwile, donosy, czarna propaganda i schlebiająca motłochowi demagogia. Każda podłość nobilitowana, każda nikczemność oficjalna, każde kłamstwo prawdą. Każde świństwo cnotą, każda zapluta ekstrema postępową rewolucją, każde tanie hasełko mądrością, każda tandeta wartością. Każde głupstwo uznane, każda głupota ukoronowana. Bo wszystko to wydrukowane. Stoi na papierze, więc ma moc, więc obowiązuje. Zacząć to będzie łatwo, panie Gutenberg. I rozruszać. A zatrzymać?
–Wątpię, by zaszła konieczność – wtrącił pozornie poważnie Szarlej. – Będąc większym od ciebie realistą, Samsonie, aż takiej popularności temu wynalazkowi nie wróżę. A nawet gdyby faktycznie poszło prorokowanym przez ciebie torem, to da się to, da się zatrzymać. Sposobem prostym jak dyszel. Najzwyczajniej w świecie stworzy się indeks ksiąg zakazanych.
Gutenberg, jeszcze niedawno promieniejący, przygasł. Tak bardzo, że Reynevanowi zrobiło się go żal.
–Nie wróżycie więc memu wynalazkowi przyszłości – stwierdził po chwili grobowo. – Z iście inkwizytorskim zapałem wyśledziwszy ciemne jego strony. I zupełnie jak inkwizytorzy lekceważąc jasne. Świetliste. Najświętsze. Wszak drukować można będzie, i tym samym szeroko propagować, Słowo Boże. Co na to odpowiecie?
–Odpowiemy – usta Szarlej a skrzywił drwiący uśmieszek – jak inkwizytorzy. Jak papież. Jak ojcowie soborowi. Cóż to, panie Gutenberg, nie wiecie, co w tym względzie orzekli ojcowie soborowi? Sacra pagina winna być przywilejem duchownych, tylko oni bowiem są zdolni ją zrozumieć. Wara od niej świeckim głąbom.
–Szydzicie.
Reynevan też tak myślał. Bo Szarlej, gdy gadał dalej, wcale nie skrywał ni szydliwego
uśmiechu, ni drwiącego tonu.
–Świeckim, nawet tym wykazującym szczątkowy rozum, wystarczą kazania, lekcje, ewangelia niedzielna, wypisy, opowieści i moralitety. A ci całkiem ubodzy duchem niechaj poznają Pismo na jasełkach, miraklach, pasjach i drogach krzyżowych, śpiewając laudy i gapiąc się w kościołach na rzeźby i obrazy. A wy chcecie wydrukować i dać tej ciemnocie Pismo Święte? Może jeszcze w dodatku przetłumaczone z łaciny na język ludowy? Żeby każdy mógł je czytać i po swojemu interpretować? Chcielibyście, by do tego doszło?
–Wcale nie muszę chcieć – odrzekł spokojnie Gutenberg. – Bo do tego już doszło. Całkiem niedaleko stąd. W Czechach. I jakkolwiek się dalsze dzieje potoczą, nic nie zmieni już ani tego faktu, ani jego skutków. Czy chcemy tego, czy nie, stoimy w obliczu reform.
Zapadła cisza. Reynevanowi wydało się, że powiało zimnem. Od okna, od strony odległego o rzut burakiem klasztoru dominikanów, w którym rezydowała Inkwizycja.
–Kiedy Husa spalili w Konstancji – odważył się przerwać długie milczenie Unger – uleciała, mówią, z dymu i popiołu gołębica. Powiadają: omen. Nadejdzie prorok nowy…
–A bo to też i czasy takie – wybuchnął nagle Justus Schottel – że nic tylko wziąć, spisać jakieś tezy i przybić je, kurważ jego mać, na drzwiach jakiegoś kościoła. Psik, Luter, psik ze stołu, bezczelny kocie.
Znowu długo panowała cisza, w której rozlegało się pełne zadowolenia mruczenie kota Lutra. Ciszę przerwał Szarlej.
–Plunąwszy na dogmaty, doktryny i reformy – powiedział – stwierdzam, że jedno mi się podoba, jedna myśl cieszy mnie ogromnie. Jeśli waszmość swym wynalazkiem ksiąg nadrukujesz, to a nuż ludzie zaczną uczyć się czytać, wiedząc, że jest co czytać? Wszak nie tylko popyt rodzi podaż, lecz i vice versa. Na początku było wszak słowo, in principio erat verbum. Warunkiem jest oczywista, by słowo, czyli księga, była tańsza jeśli nie od talii kart, to od gąsiora wódki, jako że jest to kwestia wyboru. Reasumując: wie pan co, panie Janie Gutenberg? Pomijając jego minusy, po głębszym przemyśleniu dochodzę do wniosku, ze ten pański wynalazek może
jednak być epokowy.
–Z ust mi to wyjąłeś, Szarleju – powiedział Samson Miodek. – Z ust mi to wyjąłeś.
–Tedy – twarz bakałarza pojaśniała znowu – zechcecie sponsorować…
–Nie – uciął Szarlej. – Nie zechcę. Epokowość epokowością, ale ja tu, panie Gutenberg, interes prowadzę.”
—————————————————————-
„Rozdział szesnasty”
„–Panowie wynalazcy – gderał demeryt, opędzając się od much – pan Gutenberg et consortes, mogliby wreszcie wynaleźć coś praktycznego. Jakiś, dajmy na to, inny sposób komunikacji. Jakieś perpetuum mobile, coś, co porusza się samo, bez konieczności zdawania się na konie i woły, jak te tu, bez ustanku demonstrujące nam ogromne zaiste możliwości swych kiszek. Ach, zaprawdę powiadam wam, marzy mi się coś, co samo jedzie, nie zanieczyszczając zarazem środowiska naturalnego. Co? Reinmarze? Samsonie? Hę? Co ty na to, przybyły z zaświatów filozofie?
–Coś, co samo jeździ, a nie smrodzi – zastanowił się Samson Miodek. – Samo się porusza, a nie paskudzi na drogi i nie zatruwa środowiska. Ha, zaiste, niełatwy to dylemat. Doświadczenie podpowiada mi, że wynalazcy go rozwiążą, ale tylko w części.”
—————————————————————-
„Rozdział osiemnasty”
„–Reynevanie z Bielawy – powiedział Szarlej głosem dostojnym i uroczystym. – Powtarzaj za mną: Jestem durniem!
–Jestem durniem…
–Głośniej!
–Jestem durniem! – dowiadywały się zamieszkujące okolicę, a budzące się właśnie stworzenia boże: myszy badylarki, ropuchy, kumaki, chomiki, kuropatwy, trznadle i kukułki, ba, nawet muchołówki żałobne, krzyżodzioby świerkowe i salamandry plamiste.
–Jestem durniem – powtarzał za Szarlejem Reynevan. – Durniem patentowanym, głupcem, kretynem, idiotą i błaznem godnym zamknięcia w Narrenturmie! Cokolwiek wymyślę, okazuje się szczytem głupoty, cokolwiek uczynię, szczyty te przekracza. Solennie przyrzekam, że się poprawię.
–Szczęściem dla mnie – toczyła się po mokrych łąkach poranna litania – szczęściem całkiem niezasłużonym, mam przyjaciół, którzy nie zwykli zostawiać w biedzie. Mam przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć. Albowiem przyjaźń…
Słońce uniosło się wyżej i złotym blaskiem zalało pola.
–Przyjaźń to rzecz piękna i wielka!”
—————————————————————-
„Rozdział dziewiętnasty”
„Reynevan starał się nie rozglądać, by nadmiernym podnieceniem nie zdradzić Szarleja i Samsona, co do których pewien był, że obserwują go skryci wśród tłumu. Szarlej, co tu gadać, był jednak zbyt szczwanym lisem, by dać się zauważyć.
Zauważył go natomiast ktoś inny.
Odmieniła uczesanie. Wtedy, pod Brzegiem, nosiła grubą kosę, teraz słomiane w kolorze, rozdzielone pośrodku głowy włosy miała splecione w dwa warkocze, zwinięte na uszach w ślimaki. Na czole nosiła złotą obrączkę, na sobie błękitną suknię bez rękawów, pod suknią białą batystową koszulę, chemise.
–Jaśnie panienko – armiger zachrząkał, podrapał się pod czapką. – Nie wolno… Będę miał kłopoty…
–Chcę – śmiesznie przygryzła wargę i tupnęła, trochę po dziecinnemu – zamienić z nim parę słów. Parę słów, nic więcej. Nie mów o tym nikomu, a kłopoty cię ominą. A teraz odwróć się. I nie przysłuchuj.
–Za co tym razem, Alkasynie? – spytała, mrużąc lekko błękitne oczy. – Za co w pętach i pod strażą? Uważaj! Jeśli odpowiesz, że za miłość, pogniewam się bardzo.
–A jednak – westchnął – to prawda. Ogólnie rzecz biorąc.
–A szczególnie?
–Przez miłość i głupotę.
–Oho! Stajesz się wiarygodniejszy. Ale wyjaśnij, proszę.
–Gdyby nie moja głupota, byłbym w tej chwili na Węgrzech.
–Ja – spojrzała mu prosto w oczy – i tak będę wszystko wiedziała. Wszystko. Każdy detal. Ale nie chciałabym oglądać cię na szafocie.
–Cieszę się, że cię wtedy nie dogonili.
–Nie mieli szans.
–Jaśnie panienko – armiger odwrócił się, zakasłał w kułak. – Miejcie litość…
–Bywaj, Alkasynie.
–Bywaj w zdrowiu, Nikoletto.”
—————————————————————-
„Rozdział dwudziesty trzeci”
„–To, co Szarlej zrobił – rzekł Szamson – zrobił dla ciebie. Krzywdzisz go swym zachowaniem.
–Przestępstwo… – odchrząknął Reynevan – jest zawsze przestępstwem. Nic go nie
usprawiedliwia.
–Doprawdy?
–Nic. Nie można…
–Wiesz, co, Reynevan? – Samson Miodek po raz pierwszy objawił coś na kształt
zniecierpliwienia. – Graj ty w szachy. Tam będziesz miał wszystko wedle gustu. Tu czarne, tam białe, a pola wszystkie kwadratowe.”
—————————————————————-
„Rozdział dwudziesty czwarty”
„–Drugi raz nazwałeś mnie bękartem, Buko.
–Nazwę i trzeci. Bękart! I co mi zrobisz?
Szarlej nie zdążył odpowiedzieć. Z hukiem otwarły się drzwi i wszedł Hubercik. Dokładniej, wszedł Samson Miodek. Otworzywszy sobie drzwi Hubercikiem.
Wśród zupełnej ciszy, w której słychać było pohukiwanie latającego wokół wieży puszczyka, Samson dźwignął wyżej niesionego za kołnierz i spodnie giermka. I rzucił go pod nogi Buka.
Hubercik jęknął rozdzierająco w kontakcie z podłogą.
–Ten osobnik – przemówił wśród ciszy Samson – usiłował udusić mnie w stajni lejcami. Twierdzi, że na pański rozkaz, panie von Krossig. Czy zechce pan mi to wyjaśnić?
Buko nie zechciał.
–Zabić go! – wrzasnął. – Zabić skurwego syna! Bij! Szarlej wężowym ruchem wyzwolił się z chwytu Wittrama, łokciem uderzył w gardło de Tresckowa. Tassilo zacharczał i puścił Reynevana, Reynevan zaś z lekarską precyzją grzmotnął Rymbabę pięścią w stłuczony bok, prosto w bolączkę. Paszko zawył i zgiął się wpół. Szarlej doskoczył do Buka, mocno kopnął go w goleń. Buko upadł na kolana. Dalszego ciągu Reynevan nie widział, albowiem Tassilo de Tresckow potężnie zdzielił go w kark, rzucił na stół. Domyślił się jednak, słysząc odgłos
uderzenia, chrup łamanego nosa i wściekły ryk.
–Nigdy więcej – usłyszał wyraźny głos demeryta – nie nazywaj mnie bękartem, Krossig. Tresckow zwarł się z Szarlejem, Reynevan chciał skoczyć mu w sukurs, ale nie zdołał – skrzywiony z bólu Rymbaba ułapił go od tyłu, przygiął. Weyrach i Kuno Wittram rzucili się na Samsona, olbrzym chwycił ławę, pchnął nią Weyracha w pierś, pchnął Kunona, obalił obu, przywalił ławą. Widząc, że Reynevan szarpie się i wierzga w niedźwiedzim uścisku Rymbaby, podskoczył, otwartą dłonią strzelił Rymbabę w ucho. Paszko przedreptał bokiem przez całą szerokość hali i wyrżnął czołem w komin. Reynevan porwał ze stołu cynową stągiew, walnął nią z brzękiem usiłującego wstać Notkera Weyracha.
–Dziewczyna, Reynevan! – krzyknął Szarlej. – Biegnij!
Buko von Krossig zerwał się z podłogi, rycząc i obficie brocząc krwią ze zgruchotanego nosa. Zdarł ze ściany rohatynę, zamachnął się i cisnął nią w Szarleja, demeryt uchylił się zwinnie, dzida otarła się o jego ramię. I ugodziła Woldana z Osin, który właśnie się zbudził i zupełnie zdezorientowany podniósł zza stołu. Woldan poleciał do tyłu, rąbnął plecami o flamandzki gobelin, osunął się po nim, siadł, głowa
opadła mu na sterczące z piersi drzewce. Buko zaryczał jeszcze głośniej i skoczył na Szarleja z gołymi rękami, rozczapierzony jak krogulec. Szarlej zatrzymał go wyprostowaną ręką, drugą walnął w złamany nos. Buko zawył i padł na kolana.
Na Szarleja skoczył de Tresckow, na Tresckowa Kuno Wittram, na Wittrama Samson, na nich Weyrach, na nich zalany krwią Buko, na nich Hubercik. Wszyscy zakotłowali się na podłodze, tworząc coś na kształt Laokoona z najbliższą rodziną. Reynevan już tego nie widział. Gnał ile sił po stromych schodach wieży.”
—————————————————————-
„–Pod pachami – nabrawszy na palce maści z glinianego garnuszka, Reynevan ściągnął koszulę z ramion, zademonstrował, jak aplikować. – Nasmaruj się pod pachami. I na karku, o, tak. Więcej, więcej… Wetrzyj mocno… Prędko, Nikoletto. Nie mamy dużo czasu.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła na niego, w jej wzroku niedowierzanie walczyło z podziwem. Nie rzekła jednak ani słowa, sięgnęła po maść. Reynevan wyciągnął na środek izby dębową ławkę. Na oścież otworzył okno, do czarnoksięskiej pracowni wdarł się zimny wiatr. Nikoletta wzdrygnęła się.
–Nie podchodź do okna – powstrzymał ją. – Lepiej… nie patrzeć w dół.
–Alkasynie – spojrzała na niego. – Rozumiem, że walczymy o życie. Ale czy ty na pewno wiesz, co robisz?
–Siadaj okrakiem na ławę, proszę. Czas naprawdę nagli. Usiądź za mną.
–Wolę przed tobą. Obejmij mnie w pasie, obejmij mocno. Mocniej…
Była gorąca. Pachniała tatarakiem i miętą, zapachu nie zabiła nawet specyficzna woń
Huonowej miszkulancji.
–Gotowa?
–Gotowa. Nie puścisz mnie? Nie pozwolisz, bym spadła?
–Prędzej zginę.
–Nie giń – westchnęła, odwracając głowę, przez co ich usta musnęły się przelotnie. – Nie giń, proszę. Żyj. Mów zaklęcie.
Weh, weh, Windchen Zum Fenster hinaus In omnetn ventum! Fik z okna Niczego się nie dotkną!
Ława podskoczyła i wspięła się pod nimi jak narowisty koń. Przy całej swej rezolucji Nikoletta nie zdołała powstrzymać okrzyku przestrachu, prawda, Reynevan nie zdołał również. Ława uniosła się na sążeń w górę, zawirowała jak wściekły bąk, pracownia Huona rozmazała im się w oczach. Nikoletta zacisnęła palce na oplatających ją rękach Reynevana, zapiszczała, ale przysiągłby, że bardziej z ochoty, niż strachu.
Ława zaś runęła wprost w okno, w zimną i ciemną noc. I natychmiast spikowała stromo w dół.
–Trzymaj się! – zawył Reynevan. Pęd powietrza wtłaczał mu słowa z powrotem do krtani. – Trzyyymaaaaaj!
–Ty się trzymaj ! O Jeeeeezuuuuuu!
–Aaaaaaa-aaaaaaaa!”
—————————————————————-
„I wtedy nadleciał Reynevan.
Widząc rosnące w oczach płyty podwórca, Reynevan wrzasnął, wrzasnęła też Nikoletta. Wrzask, modulowany przez dławiący wicher w iście potępieńcze wycie, odniósł skutek dużo lepszy niż sama odsiecz. Oprócz Kunona Wittrama, który akuratnie spojrzał w górę, żaden z raubritterów w ogóle nie dostrzegł jeźdźców na latającej ławie. Ale wycie wywarło druzgocący wręcz skutek psychologiczny. Weyrach padł na czworaki, Rymbaba zaklął, wrzasnął i rozpłaszczył się, obok runął Tassilo de Tresckow, nieprzytomny, jedyna ofiara nalotu – pikująca na podwórzec ława zawadziła go, kropnęła w potylicę. Kuno Wittram przeżegnał się i wpełzł pod wózek z sianem. Buko von Krossig skurczył się, gdy rąbek cotehardie Nikoletty chlasnął go po uchu. Ława zaś wzbiła się ostro w górę, przy wtórze jeszcze głośniejszego wrzasku lotników. Notker Weyrach gapił się na odlatujących z otwartą gębą, miał szczęście, kątem oka dostrzegł Szarleja, w ostatniej chwili uniknął pchnięcia halabardy. Ucapił drzewce, zaczęli się szarpać.
Samson rzucił precz siekierę, złapał jednego z koni za wodze, chciał chwycić drugiego. Buko doskoczył i pchnął go tulichem. Samson uchylił się, ale nie dość szybko. Puginał rozpruł rękaw. I ramię. Buko nie zdołał pchnąć ponownie. Dostał w zęby i potoczył się pod bramę. Samson Miodek pomacał ramię, przyjrzał się zakrwawionej dłoni.
–Teraz – powiedział wolno i głośno. – Teraz to się naprawdę wkurwiłem.
Podszedł do Szarleja i Weyracha wciąż wyszarpujących sobie drzewce halabardy. I walnął Weyracha pięścią z taką mocą, że stary raubritter wywinął imponującego kozła. Paszko Rymbaba wzniósł berdysz do cięcia, Samson odwrócił się, spojrzał na niego. Paszko szybko cofnął się o dwa kroki.
Szarlej łapał konie, Samson zaś ściągnął z przybramnego stojaka okrągły kuty puklerz.
–Na nich! – wrzasnął Buko, podnosząc upuszczony przez Wittrama miecz. – Weyrach! Kuno! Paszko! Na nich! O, Chryste…
Zobaczył, co robi Samson. Samson zaś ujął puklerz chwytem dyskobola i jak dyskobol obrócił się, zawirował. Puklerz wystrzelił z jego ręki jak z balisty, niewiele chybiając Weyracha ze świstem przeleciał przez całe podwórze, wyrżnął w kroksztyn muru, druzgocąc go w drzazgi. Weyrach przełknął ślinę. Samson zaś zdjął ze stojaka drugi puklerz.
–Chryste… – sapnął Buko, widząc, że olbrzym znowu zaczyna obracać się i wirować. – Kryj się!
–Na cycki świętej Agaty! – wrzasnął Kuno Wittram. – Ratuj się kto może!”
—————————————————————-
„Rozdział dwudziesty piąty”
„Lecieli pod podświetlonymi księżycem obłokami. W dole przesuwała się szachownica lasów i pól.
–Alkasynie… – przemogła wiatr. – Czy wiesz… dokąd…
Przycisnął ją silniej do piersi, wiedząc, że tak trzeba, że tego oczekuje.
–Nie, Nikoletto. Nie wiem.
Nie wiedział. Ale podejrzewał. I dobrze podejrzewał. I nawet nie był specjalnie zaskoczony, gdy cichy krzyk dziewczyny uświadomił mu, że mają towarzystwo.
Wiedźma po lewej, kobieta w kwiecie wieku i czepku mężatki, leciała klasycznie, na miotle, pęd powietrza rozwiewał poły jej baraniego kożuszka. Podlatując nieco bliżej, pozdrowiła ich uniesieniem ręki. Po chwili wahania odwzajemnili pozdrowienie, a ona wyprzedziła ich.
Dwie lecące po prawej nie pozdrowiły ich i chyba nawet nie zauważyły, tak mocno były sobą zajęte. Obie bardzo młode, z rozpuszczonymi warkoczami, siedziały okrakiem, jedna za drugą, na płozie od sań. Całowały się namiętnie i zachłannie, przy czym pierwsza, wyglądało, kark sobie skręci, by dosięgnąć ustami ust tej drugiej, siedzącej z tyłu. Ta druga natomiast całkowicie pochłonięta była piersiami pierwszej, wyłuskanymi spod rozpiętej koszuli.
Nikoletta chrząknęła, kaszlnęła dziwnie, zawierciła się na ławce, jak gdyby chciała się odsunąć, oddalić. Wiedział, dlaczego to czyni, zdawał sobie sprawę ze swego podniecenia. Winien był nie tylko erotyczny widok, nie on jeden przynajmniej. Huon von Sagar ostrzegał przed ubocznymi skutkami specyfiku, Reynevan pamiętał, że w Pradze również o tym mówiono. Wszyscy specjaliści zgodni byli co do faktu, że wtarta w ciało maść lotna działa jak silny afrodyzjak.
Niebo nie wiedzieć kiedy zaroiło się od lecących wiedźm, lecieli już w długim sznurze czy kluczu raczej, czoło którego nikło gdzieś wśród luminescencji chmur. Czarownice, bonae feminae – a było w kluczu, i owszem, również kilku czarowników płci męskiej – leciały okrakiem na przeróżnych sprzętach, od klasycznych mioteł i ożogów poprzez ławki, łopaty, widły, motyki, dyszle, hołoble, żerdzie, kołki z płotów aż po zwykłe, nawet nie okorowane kije i drągi. Przed i za lotnikami pomykały nietoperze, lelki, sowy, puszczyki i wrony-ciotki.”
—————————————————————-
„–Niezwykle wielu… – zagadnął, odchrząknąwszy. – Niezwykle wielu jest tu obecnych
przedstawicieli Starszych Plemion…
–Niezwykle?
Odwrócił się. Nie dziwota, że nie słyszał kroków, tym, kto stanął tuż za jego ramieniem, był alp, wysoki, ciemnoskóry, o włosach białych jak śnieg i szpiczastych uszach. Alpy poruszały się bez szelestu, nie można było ich usłyszeć.
–Niezwykle, mówisz? – powtórzył alp. – Ha, może jeszcze doczekasz się zwykłości, chłopcze.
To, co nazywasz Starszym, może będzie Nowym. Lub Odnowionym. Nadchodzi czas zmian, wiele się zmieni. Zmieni się nawet to, co liczni, niektórzy nawet tu obecni, uważali za niezmienne.
–I nadal uważają – rzekł, do siebie widać biorąc uszczypliwe słowa alpa, osobnik, którego Reynevan najmniej spodziewałby się w tym towarzystwie, mianowicie ksiądz z tonsurą. – Nadal tak uważają, albowiem wiedzą, że pewne rzeczy nie wrócą już nigdy. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Mieliście swój czas, panie alpie, mieliście swoją epokę, erę, swój eon nawet. Ale cóż począć, omnia tempus habent et suis spatiis transeunt universa sub caelo, wszystko ma swój czas i swą godzinę. A co minęło, nie wróci. Mimo wszelkie przemiany, których to przemian, nawiasem, czeka wielu z nas.
–Odmieni się – powtórzył uparcie alp – całkowicie obraz i porządek świata. Wszystko się zreformuje. Radzę, obróćcie oczy na południe, na Czechy. Tam padła iskra, od niej rozgorzeje płomień, w ogniu oczyści się Natura. Znikną z niej rzeczy złe i chore. Z południa, z Czech, nadejdzie Odmiana, pewnym rzeczom i sprawom koniec będzie. W szczególności księga, którą tak chętnie cytujecie, spadnie rangą do zbioru przysłów i powiedzonek.
–Od czeskich husytów – pokręcił głową ksiądz – nie spodziewajcie się zbyt wiele, w pewnych sprawach świętsi oni są, że tak rzekę, od papieża. Nie pójdzie, widzi mi się, w dobrą dla nas stronę ta czeska reforma.
–Istotą reformy – powiedziała mocnym głosem jedna z zamaskowanych szlachcianek – faktycznie jest, że zmienia rzeczy pozornie niezmienne i niezmienialne. Że czyni wyłom w pozornie nienaruszalnej strukturze, nadkrusza pozornie zwarty i twardy monolit. A jeśli coś można zarysować, naruszyć, nadkruszyć… To można i rozwalić w pył. Husyci czescy będą garstką wody zamarzającą w skale. I rozsadzającą ją.”
—————————————————————-
„Weszli w jar, koryto wyschniętego strumienia, obrośnięte wierzbami. Z mgły przed nimi rozległo się ciche przekleństwo. A za moment dostrzegli kobietę, siedzącą na omszałym głazie i wytrząsającą kamyki z ciżem. Reynevan poznał ją od razu. Była to pulchna i wciąż jeszcze nosząca ślady mąki młynarka, kolejna uczestniczka debaty przy beczułce jabłecznika.
–Dziewka? – spytana, zastanowiła się. – Ta jasnowłosa? Aaa, ta szlachcianka, co była z tobą, Toledo? Widziałam ją, a jakże. Tędy szła. Ku Frankensteinowi. W kupie, kilka ich było. Jakiś czas temu.
–Tędy szły?
–Tędy. Zaraz, zaraz, poczekajcie. Idę z wami. – Bo masz tam interes?
–Nie. Bo tam mieszkam.
Młynarka nie była, delikatnie mówiąc, w najlepszej formie. Szła opieszale, czkając, mrucząc i powłócząc nogami. Denerwująco często przystawała, by poprawiać garderobę. Niewiadomym sposobem wciąż nabierała do ciżem żwiru, musiała siadać i wytrząsać go – a robiła to denerwująco wolno. Za trzecim razem Reynevan gotów już był wziąć babę na barana i nieść, byle tylko zwiększyć tempo.
–Może by tak szybciej, kumoszko? – spytał słodko alp.
–Sam jesteś kumoszka – odgryzła się młynarka. – Zaraz będę gotowa. Jeszcze ino…
Momencik…
Zamarła z ciżmą w ręce. Uniosła głowę. Nadstawiła ucha.
–Co jest? – spytała Pigwa. – Co…
–Cicho – uniósł rękę alp. – Coś słyszę. Coś… Coś nadchodzi…
Ziemia zatrzęsła się nagle, zadudniła. Z mgły wypadły konie, cały tabun, nagle zaroiło się wokół nich od bijących i drących ziemię kopyt, od rozwianych grzyw i ogonów, wyszczerzonych zębów w spienionych pyskach, od dzikich oczu. Ledwie zdołali uskoczyć za głazy. Konie przeleciały w szaleńczym galopie, znikły równie nagle, jak się pojawiły. Ziemia tylko dygotała wciąż od uderzeń kopyt.
Nim zdołali ochłonąć, z mgły wynurzył się następny koń. Ale w odróżnieniu od poprzednich ten niósł jeźdźca. Jeźdźca w saladzie, w pełnej płytowej zbroi, w czarnym płaszczu. Płaszcz, rozwiany w galopie u ramion, wyglądał jak skrzydła upiora.
–Adsumus! Adsuuumuuuus!
Rycerz ściągnął wodze, koń stanął dęba, zamłócił powietrze przednimi kopytami, zarżał. A rycerz dobył miecza i runął na nich.
Pigwa krzyknęła cienko, a nim krzyk przebrzmiał, rozpadła się – tak, to było właściwe słowo – rozpadła się na milion ciem, które chmarą rozleciały się w powietrzu, znikły. Hamadriada bezszelestnie wrosła w ziemię, w okamgnieniu wysmuklała, pokryła się korą i liśćmi. Młynarka i alp, równie sprytnych trików na podorędziu widać nie mający, zwyczajnie rzucili się do ucieczki. Reynevan, ma się rozumieć, też, za nimi. Tak szybko, że ich wyprzedził. Aż tu mnie znaleźli, myślał gorączkowo. Aż tu mnie znaleźli.
–Adsumus!
Czarny rycerz w przelocie chlasnął mieczem zamienioną w drzewko hamadriadę, drzewko wydało straszny krzyk, trysnęło sokiem. Młynarka obejrzała się, na własną zgubę. Rycerz obalił ją koniem, usiłującą wstać ciął, zwisając z kulbaki, ciął tak, że aż ostrze zachrupotało na kości czerepu. Czarownica upadła, skręcając się i wijąc wśród suchych traw.
Alp i Reynevan pędzili ile sił w nogach, ale z galopującym koniem nie mieli szans. Rycerz dogonił ich szybko. Rozdzielili się, alp pognał w prawo, Reynevan w lewo. Rycerz pogalopował za alpem. Po chwili z mgły dobiegł wrzask. Świadczący, że alpowi nie dane było doczekać przemian i czeskich husytów.
Reynevan biegł na złamanie karku, dysząc i nie oglądając się. Mgła tłumiła dźwięki, ale łomot kopyt i rżenie wciąż za sobą słyszał – lub wydawało mu się, że słyszy.
Tupot kopyt i chrap konia usłyszał nagle tuż przed sobą. Stanął, martwiejąc ze zgrozy, ale nim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, z mgły wynurzyła się spieniona jabłkowita klacz, niosąca w siodle niewysoką i tęgą kobietę w męskim wamsie. Kobieta na jego widok wryła klacz, odrzucając z czoła nieporządnie rozwianą grzywę płowych włosów.
–Pani Dzierżka… – wystękał, zdumiony. – Dzierżka de Wirsing…
–Krewniak? – handlarka koni wyglądała na nie mniej zdumioną. – Ty? Tutaj? Zaraza, nie stój! Dawaj rękę, skacz za mnie!
Chwycił wyciągniętą dłoń. Ale było za późno.
–Adsuuumuuus!
Dzierżka zeskoczyła z kulbaki z zaskakującą przy jej kompleksji gracją i zwinnością. Równie zwinnie zdarła z pleców kuszę i rzuciła ją Reynevanowi. Sama chwytając drugą, przypiętą do siodła.
–W konia! – wrzasnęła, rzucając mu bełty i instrument do napinania, zwany „kozią nóżką”. – Mierz w konia!
Czarny rycerz pędził na nich ze wzniesionym mieczem i rozwianym płaszczem, takim galopem, że płatami leciała w górę rwana darń. Ręce Reynevana dygotały, haki „koziej nóżki” za nic nie chciały zaskoczyć za cięciwę i czopy na łożu kuszy. Zaklął rozpaczliwie, pomogło, haki chwyciły, cięciwa złapała orzech. Drżącą dłonią nałożył bełt.
–Strzelaj!
Strzelił. I chybił. Bo wbrew rozkazowi nie mierzył w konia, lecz w jeźdźca. Widział, jak grot bełtu skrzesał iskry, ocierając się o stalowy naramiennik. Dzierżka zaklęła gromko i plugawię, zdmuchnęła włosy z oczu, wycelowała, nacisnęła spust. Bełt trafił konia w pierś i cały się schował. Koń zakwiczał, zachrapał rzężąco, runął na kolana i na łeb. Czarny rycerz zwalił się z siodła, poturlał, gubiąc hełm i miecz. I zaczął wstawać.
Dzierżka zaklęła znowu, teraz obojgu trzęsły się ręce, obojgu kozie nóżki raz po raz
ześlizgiwały się z czopów, bełty wypadały z rowków. A czarny rycerz wstał, odpiął od siodła
wielki morgenstern, ruszył ku nim chwiejnym krokiem. Na widok jego twarzy Reynevan stłumił krzyk, przyciskając usta do łoża kuszy. Twarz rycerza była biała, srebrzysta wręcz, jak u trędowatego. Okolone sinoczerwonym cieniem oczy były dzikie i nieprzytomne, w zaślinionych i pokrytych pianą ustach błyskały zęby.
–Adsuumuuuus!
Szczęknęły cięciwy, syknęły bełty. Oba trafiły, przebijając zbroję z głośnym trzaskiem, oba weszły aż po lotki – jeden przez obojczyk, drugi przez napierśnik. Rycerz zachwiał się, zatoczył mocno, ale utrzymał na nogach, ku przerażeniu Reynevana ruszył na nich znowu, wrzeszcząc niezrozumiale, plując płynącą mu z ust krwią i wymachując morgensternem.
Dzierżka zaklęła, odskoczyła, nadaremnie usiłując zarepetować kuszę, widząc, że nie zdąży, odskoczyła przed ciosem, potknęła się, upadła, na widok lecącej ku niej kolczastej kuli zakryła głowę i twarz ramionami.
Reynevan krzyknął, krzykiem ratując jej życie. Rycerz zwrócił się ku niemu, a Reynevan strzelił z bliska, mierząc w brzuch. Bełt i tym razem wszedł aż po lotki, z suchym trzaskiem dziurawiąc folgową szorcę. Siła uderzenia była znaczna, grot musiał utkwić głęboko w trzewiach, mimo tego rycerz nie upadł i tym razem, zachwiał się, ale odzyskał równowagę, ruszył szybko na Reynevana, rycząc i wznosząc morgenstern do ciosu. Reynevan cofał się, usiłując zaczepić kozią nóżkę za cięciwę. Zaczepił, napiął kuszę. I dopiero wtedy połapał się, że nie ma bełtu. Zawadził obcasem o grudę, siadł na ziemi, ze zgrozą patrząc na zbliżającą się śmierć – bladą jak lepur, dzikooką, toczącą z ust pianę i krew. Zasłonił się trzymaną oburącz kuszą.
–Adsumus! Adsum…
Wciąż półleżąc, półsiedząc, Dzierżka de Wirsing nacisnęła spust kuszy i wpakowała mu bełt prosto w potylicę. Rycerz upuścił morgenstern, bezładnie zamachał rękami i runął jak kłoda, aż wyczuwalnie zatrząsł się grunt. Padł o pół kroku od Reynevana. Mając w mózgu żelazny grot i kilka cali jesionowego drewna, nie był, o dziwo, całkiem martwy. Jeszcze parę długich chwil charczał, dygotał i drapał darń. Wreszcie znieruchomiał.
Dzierżka czas jakiś klęczała, wsparta na wyprostowanych ramionach. Potem zwymiotowała gwałtownie. Potem wstała. Zarepetowała kuszę, nałożyła bełt. Podeszła do chrapiącego konia rycerza, wycelowała z bliska. Szczęknęła cięciwa, łeb zwierzęcia bezwładnie łomotnął o ziemię, tylne nogi wierzgnęły spazmatycznie.
–Kocham konie – powiedziała, patrząc Reynevanowi w oczy. – Ale na tym świecie, by przeżyć, trzeba czasem poświęcić to, co się kocha. Zapamiętaj to, krewniaku. I na drugi raz celuj w to, w co każę.”
—————————————————————-
„Rozdział dwudziesty siódmy”
„Mijały dni, wyznaczone nudnym rytmem posiłków i modłów. Mijały noce. Te ostatnie były udręką, tak za przyczyną dokuczliwego zimna, jak i chóralnego, koszmarnego wręcz chrapania pensjonariuszy. Dni łatwiej było znieść. Można było chociaż pogadać.
–Przez złość i zawiść – Circulos poruszył wolem i zamrugał zaropiałymi oczyma. – Siedzę tu przez złość ludzką i zawiść kolegów nieudaczników. Znienawidzili mnie, albowiem osiągnąłem, czego im osiągnąć się nie udało.
–Mianowicie? – zainteresował się Szarlej.
–A co ja będę – Circulos wytarł o chałat ubrudzone kredą palce. – Co ja będę wam tłomaczył, profanom, i tak nie pojmiecie.
–Wypróbujcie nas.
–No, jeśli wola… – Circulos odchrząknął, podłubał w nosie, potarł piętą o piętę. – Udała mi się rzecz niemała. Określiłem precyzyjnie datę końca świata.
–Czyżby na rok tysiąc czterysta dwudziesty? – spytał po chwili grzecznego milczenia Szarlej. – Miesiąc luty, poniedziałek po świętej Scholastyce? Niespecjalnie oryginalnie, zauważę.
–Obrażacie mnie – wypiął resztki brzucha Circulos. – Nie jestem jakimś tam nawiedzonym millenarystą, jakimś niedouczonym mistykiem, nie powtarzam za fanatykami chiliastycznych bredni. Ja zbadałem rzecz sine ira et studio, na podstawie źródeł naukowych i matematycznych komputacyj. Znacie Objawienie świętego Jana?
–Pobieżnie, ale owszem.
–Baranek otworzył siedem pieczęci, tak? I ujrzał Jan siedmiu aniołów, tak?
–Bezwzględnie.
–A wybranych i opieczętowanych było sto czterdzieści cztery tysiące, tak? A starszych dwudziestu czterech, tak? A dwom świadkom dano moc prorokowania przez tysiąc dwieście sześćdziesiąt dni, tak? Gdy się więc to wszystko doda, a sumę pomnoży przez osiem, liczbę liter w słowie „Apollyon”, skalkuluje się… Ach, co wam będę tłomaczył, i tak nie pojmiecie. Koniec świata nastąpi w lipcu. Dokładniej, szóstego lipca, in octava Apostolorum Petri et Pauli. W piątek. W południe.
–Roku?
–Obecnego, świętego. Tysiąc czterysta dwudziestego piątego.
–Taak – potarł brodę Szarlej. – Jest, widzicie, jednakowoż pewien szkopuł…
–Jaki niby?
–Mamy wrzesień.
–To żaden dowód.
–I jest po południu.
Circulos wzruszył ramionami, po czym odwrócił głowę i demonstracyjnie zagrzebał się w słomę.
–Wiedziałem – prychnął – że nie ma co gadać z nieukami. Żegnam.”
—————————————————————-
„Mikołaj Koppirnig, wolny mularz z Frankensteinu, gadatliwy nie był, jego oschłość i
opryskliwość nie zraziły jednak stęsknionego za konwersacją Szarleja.
–Tak tedy – nie rezygnował demeryt – jesteście astronomem. I wsadzono was do pudła. Cóż, potwierdza się, że zbyt wnikliwe przyglądanie się niebu nie popłaca i nie przystoi dobremu katolikowi. Ale ja, mości panie, inaczej jeszcze zsumuję dwa i dwa. Koniunkcja astronomii i więzienia może oznaczać tylko jedno: podważanie teorii ptolomejskiej. Mam rację?
–Rację w czym? – odburknął Koppirnig. – W koniunkcjach? Macie, a jakże. W reszcie takoż. Toć miarkuję, żeście z tych, co zawżdy mają rację. Widywałem już takich.
–Takich na pewno nie – uśmiechnął się demeryt. – Ale o to mniejsza. Ważniejsze, jakże to jest, wedle was, z tym Ptolomeuszem? Co jest w środku wszechświata? Ziemia? Czy Słońce?
Koppirnig milczał długo.
–A niech tam sobie będzie, co chce – powiedział wreszcie gorzko. – Skąd mnie wiedzieć? Jaki tam ze mnie astronom, co ja się znam? Wszystko odwołam, do wszystkiego się przyznam. Powiem, co każą.
–Aha – rozpromienił się Szarlej. – Trafiłem więc! Zderzyła się astronomia z teologią? I postraszyli?
–Jak to? – zdziwił się Reynevan. – Astronomia jest nauką ścisłą. Co więc ma do niej teologia? Dwa a dwa jest zawsze cztery…
–I mnie się tak zdawało – przerwał ponuro Koppirnig. – Ale rzeczywistość jest inna.
–Nie rozumiem.
–Reinmarze, Reinmarze – uśmiechnął się z politowaniem Szarlej. – Naiwnyś jak dziecię. Sumowanie dwóch i dwóch nie przeczy Pismu, czego nie da się powiedzieć o obrotach ciał niebieskich. Nie można dowodzić, że Ziemia kręci się wokół nieruchomego Słońca, gdy w Piśmie napisane jest, że Jozue kazał Słońcu stanąć w miejscu. Słońcu. Nie Ziemi. Dlatego…
–Dlatego – przerwał jeszcze bardziej ponuro wolny mularz – trza się rychtować instynktem samozachowawczym. Względem niebios astrolabium i luneta mogą się mylić, Biblia jest nieomylna. Niebiosa…
–Ten, co mieszka nad kręgiem ziemi – wpadł w słowo Izajasz, wyrwany z apatii dźwiękiem słowa „Biblia” – on rozciągnął niebiosa jak tkaninę i rozpiął je jak namiot mieszkalny.
–No proszę – pokiwał głową Koppirnig. – Czubek, a wie.
–Właśnie.
–Co właśnie? – uniósł się Koppirnig. – Co właśnie? Tacyście mądrzy? Ja tam wszystko odwołam. Byle mnie ino wypuścili, wszystko potwierdzę, co zechcą. Że Ziemia jest płaska, a jej geometrycznym środkiem jest Jerozolima. Że Słońce zatacza kręgi wokół papieża, będącego środkiem wszechświata. Wszystko przyznam. Zresztą może oni mają rację? Psiakrew, ich instytucja istnieje bez mała półtora tysiąca lat. Już choćby z tego powodu nie mogą się mylić.
–A od kiedy to – zmrużył oczy Szarlej – daty leczą głupotę?
–A do diabła z wami! – zdenerwował się wolny mularz. – Sami se idźcie na męki i stos! Ja wszystko odwołuję! Ja mówię: a jednak się NIE porusza, eppur NON si muove!
–Cóż ja zresztą mogę wiedzieć – rzekł gorzko po chwili milczenia. – Cóż ze mnie za astronom? Jestem człek prosty.
–Nie wierzcie mu, panie Szarleju – odezwał się Bonawentura, który właśnie zbudził się z drzemki. – Teraz tak mówi, bo się stosu zląkł. A jaki to z niego astronom, we Frankensteinie wszyscy wiedzą, bo co noc na dachu z astrolabią siedzi i gwiazdy liczy. I nie on jeden w rodzinie, wszyscy u nich takie gwiazdowiedy, u Koppirnigów. Nawet ten najmłodszy, maluśki Mikołajek, co to się ludziska śmieją, że pierwsze jego słowo było „mama”, drugie „papu”, a trzecie „heliocyntryzm”.”
—————————————————————-
„Leżący usiadł. Reynevan ledwie go poznał. Nie było szarego płaszcza, przepadła srebrna klamra, przepadł szaperon, przepadła liripipe. Obcisły wams był wytytłany w kurzu i tynku, popruty na obu watowanych barkach.
–Witaj.
Urban Horn uniósł głowę. Włosy miał zmierzwione, oko podbite, wargę rozciętą i opuchniętą.
–Witaj, Reinmarze – odrzekł. – Wiesz, wcale się nie dziwię, widząc cię w Narrenturmie.
–Jesteś cały? Jak się czujesz?
–Świetnie. Wręcz promiennie. Pewnie blask słoneczny bije mi z dupy. Zajrzyj i sprawdź. Bo mnie trudno.”
—————————————————————-
„–Krucjata?
–Nie. Łupieska rejza.
–To przecież – uśmiechnął się Szarlej – dokładnie to samo.”
—————————————————————-
„Rozdział dwudziesty ósmy”
„–Widzicie? – wybuchnął wreszcie Urban Horn. – Widzicie, jak to działa? Co oni z nami robią? Spójrzcie tylko na nich!
–Dziwisz się? – zmrużył oczy Szarlej. – Połóż rękę na sercu, Horn, i powiedz, że się im dziwisz.
–Dostrzegam bezsens. To, co tu się dzieje, to wynik zaplanowanej, precyzyjnie przygotowanej akcji. Śledztw jeszcze nie wszczęto, nic się jeszcze nie dzieje, a Inkwizycja już złamała morale tych ludzi, doprowadziła ich na skraj psychicznej degrengolady, zamieniła w zwierzęta, kulące się na trzask bata.
–Powtarzam: dziwisz się?
–Dziwię. Bo trzeba walczyć. Nie poddawać się. I nie załamywać.
Szarlej wilczo wyszczerzył zęby.
–Pokażesz nam, mam nadzieję, jak się to robi. Gdy czas przyjdzie. Dasz przykład.
Urban Horn milczał długo.
–Nie jestem bohaterem – oświadczył wreszcie. – Nie wiem, co będzie, gdy mnie podciągną, gdy zaczną dokręcać śruby i wbijać kliny. Gdy wyjmą z ognia żelaza. Tego nie wiem i nie mogę przewidzieć. Ale jedno wiem: nie pomoże mi zrobienie z siebie szmaty, płacze, spazmy ani błagania o litość. Z braćmi inkwizytorami trzeba ostro.
–Oho!
–Tak właśnie. Zbyt przywykli do tego, że ludzie dygoczą przed nimi ze strachu i srają po nogach na sam ich widok. Wszechmocni panowie życia i śmierci, podoba im się władza, upaja terror i siany postrach. A kim naprawdę są? Zera, kundle z dominikańskiej psiarni, półanalfabeci, zabobonne nieuki, zboczeńcy i tchórze. Tak, tak, nie kręć głową, Szarleju, to normalna rzecz u satrapów, tyranów i katów, są to tchórze, to ich tchórzostwo, połączone z wszechwładzą, wyzwala w nich bestialstwo, a uległość i bezbronność ofiar jeszcze to potęguje. I tak jest w przypadku inkwizytorów. Pod ich budzącymi przerażenie kapturami kryją się zwykli tchórze. I nie wolno płaszczyć się przed nimi i wyć o litość, bo owocuje to z ich strony jeszcze większym bestialstwem i okrucieństwem. Im trzeba hardo do oczu! Chociaż, powiadam, ratunku to nie przyniesie, ale można przynajmniej ich postraszyć, zachwiać ich pozorowaną pewnością siebie. Można im przypomnieć Konrada z Marburga!
–Kogo?
–Konrad z Marburga – wyjaśnił Szarlej. – Inkwizytor Nadrenii, Turyngii i Hesji. Gdy swą obłudą, prowokacjami i okrucieństwami dokuczył heskiej szlachcie, zasadzili się na niego i zarąbali. Z całym orszakiem. Żywa noga nie ocalała.
–I ręczę wam – dodał Horn, wstając i odchodząc w stronę kibla – że każdy inkwizytor na stałe ma w pamięci to imię i zdarzenie. Zapamiętajcie więc moją radę!
–Co sądzisz – mruknął Reynevan – o jego radzie?
–Mam inną – odmruknął Szarlej. – Gdy się za ciebie ostro wezmą, mów. Zeznawaj. Syp. Wydawaj. Kolaboruj. A bohatera zrobisz z siebie później. Spisując wspomnienia.”
—————————————————————-
„Rozdział dwudziesty dziewiąty”
„Z Barda wynoszono łupy, z piekła pożaru i kłębów dymu wychodził pochód objuczonych rozmaitym dobytkiem Czechów. Zdobycz ładowano na wozy. Spędzano krowy i konie.
Na samym końcu pochodu wyszedł z gorejącego miasta Samson Miodek. Był czarny od sadzy, tu i ówdzie nadpalony, nie miał też brwi ani rzęs. Niósł na ręku młodego kotka, zjeżone czarnobiałe stworzonko o wielkich, dzikich i przerażonych oczach. Kotek kurczowo czepiał się pazurkami rękawa Samsona i co jakiś czas bezgłośnie otwierał pyszczek.
Twarz Ambroża była jak z kamienia. Reynevan i Szarlej milczeli. Samson zbliżył się,
zatrzymał.
–Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata – powiedział bardzo miękko i ciepło. – Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.”