andrzejsapkowski.pl
Rozdroże kruków - cytaty
Rozdroże kruków - cytaty
Rozdział pierwszy
– Powtórzę pytanie – powtórzył pytanie wójt Bulava. – Powtórzę, choć powtarzać nie zwykłem.
Wójt Bulava kilkakrotnie już zapewnił Geralta, że nie zwykł powtarzać. Mimo tego powtarzał co i rusz. Widocznie lubił, choć nie zwykł.
– Powtórzę moje pytanie: o co tak naprawdę poszło? Coś ty miał do tego dezertera, żeś go tak okropnie porąbał? Jakieś dawne urazy? Bo nijak, widzisz, nie uwierzę, że to o tego wieśniaka szło i o cześć dziewczyńską jego córeczki. Żeś to niby na ratunek pospieszył. Niczym jaki zasrany rycerz błędny.
————————————————————————————————————————
Rozdział drugi
– Wyruszyłeś tedy z Kaer Morhen na szlak – odezwał się wreszcie Preston Holt. – Początek zdarzył ci się może nienajlepszy, ale tak to z początkami bywa. Ja zresztą nie myślę cię ganić, wręcz przeciwnie, oglądałem trupa tego marudera i twoje cięcia uznać należy za nienaganne. Może niepotrzebne, może nieprzemyślane, może nieeleganckie – ale w sumie nienaganne.
Pomilczeli znowu, poobserwowali wygonione na halę stado bydła i pastuszka, biegającego od krowy do krowy, aby ogrzać zmarznięte stópki w świeżutkim, ciepłym krowim placku. Placek rozgrzewał chyba raczej średnio, ale bieg i owszem.
————————————————————————————————————————
– Taki mam zwyczaj. – Preston Holt wyprostował się w siodle. – Z nieba spadać potrzebującym. Bom jest wiedźminem.
————————————————————————————————————————
– Może by wpierw – zaryzykował Geralt – obczaić…
– Co zrobić? – skrzywił się Holt. – Ach, rozumiem. Nie ma jednak celu niczego… obczajać. Wypijaj eliksir, medalion w garść i złaź do szybu.
————————————————————————————————————————
Preston Holt stał nad nim, dogryzając nogę pieczonego kurczaka.
– No weź – wystękał Geralt, wciąż na leżąco. – No weź! Miałeś być w sztolni… Zrobić hałas… By odciągnąć…
– Doprawdy? – Holt wyrzucił kość. – Ach, tak. Wybacz, zupełnie zapomniałem.
Geralt zaklął. Z ustami wciąż przy ziemi.
– Więcej powiem. – Holt oblizał palce. – Nie zapłacą nam nic. Bo chłopak się odnalazł. Przyszedł. Po prostu gdzieś się szwendał, a kopacze, jak zwykle, winą obarczyli zatrawce. Wstań, młody Geralcie. Wiedźminie Geralcie. Pozwól, pomogę. Chodzić możesz? To chodźmy. Jak mówiłem, z zapłaty nici. Ale nakarmią nas i przenocują. Dziewczyny opatrzą twoje skaleczenia. Jak ładnie poprosisz, to może któraś będzie dla Ciebie miła.
Poszli w kierunku obozowiska i dymiących kociołków. Wiedźmin Geralt z trudem stawiał kroki.
Pucołowate dziewczyny opatrzyły go w paru miejscach. I nakarmiły. A kopacze pozwolili przenocować. Holtowi w namiocie, Geraltowi na wozie.
Jedna z dziewczyn przyszła do Geralta w nocy i była miła. Ale tylko miła, tylko troszkę i nic więcej. I zaraz potem sobie poszła.
————————————————————————————————————————
„- Kruki – westchnął Geralt. – Tyle kruków! Być nie może! Kruki nie latają chmarami! Nigdy!
– Niewątpliwie – przyznał Holt. – Tyle kruków naraz to rzecz niebywała, sam się dziwię. Niewątpliwie mamy do czynienia ze zjawiskiem niecodziennym. I również w dość niecodziennym znajdujemy się miejscu. Jeśli zauważyłeś.
– Rozdroże. – Geralt rozejrzał się. – Rozstajne drogi.
– Rozdroże. Miejsce symboliczne. Cztery drogi, w cztery świata strony. Miejsce wyboru i decyzji. Którą teraz przyjdzie Ci podjąć, Geralcie. Wiedźminie Geralcie.
Kruki obsiadły wyższe gałęzie drzew. Krakały, przyglądając się jeźdźcom.
– Trzy z dróg, wliczając tę naszą, to twoje drogi samotnego wiedźmina, to los, który wybrałeś, wyruszając na szlak z Kaer Morhen. Jeśli którąś z tych trzech dróg ruszysz, jeśli taką podejmiesz decyzję, rozstaniemy się. Jeśli jednak wybierzesz czwartą z dróg, wysłuchasz mojej propozycji.
Kruki krakały.”
————————————————————————————————————————
– W drogę tedy. Zostawmy to rozdroże krukom.
Kruki pożegnały ich krakaniem.
– Nie obraź się – Holt obrócił się w siodle – ale nalegam, byś przy mnie zechciał w miarę poprawnie się wysławiać. W szczególności nie mówił „obczaić” i „no weź”.
————————————————————————————————————————
Rozdział trzeci
Jak zwykle, pierwsze zwróciły na nich uwagę koty i dzieci. Koty, których na skraju miasteczka było zatrzęsienie, niechętnie ustępowały z drogi, odchodząc odwracały głowy, syczały. Dzieci umykały do domów z płaczem i wyciem, porzucając to, czym się bawiły, głównie grudy zeschłego błota.
————————————————————————————————————————
„- Wiesz, dlaczego się nas nazywa wiedźminami? – spytał. – Bo jesteśmy dziećmi wiedźm.
– No weź… – Geralt zająknął się. – Znaczy się, też mi wymysł. Wiedźmini od wiedźm. Dajże pokój.
– Może ci się to zdać zabawnym, ale to akurat prawda. Pierwsi wiedźmini byli dziećmi kobiet z niekontrolowanymi zdolnościami magicznymi, zwanych wiedźmami. Były niespełna rozumu i często służyły jurnym młodzieńcom jako zabawki seksualne. Dzieci, skutki takich zabaw, były porzucane. Albo podrzucane. A z sierocińców i przytułków, bywało, trafiały do wiedźmińskich szkół.
– Akurat. Wymyśliłeś to. Nie było tak.
– Było. Wszyscy my, wiedźmini, wywodzimy się od upośledzonych na rozumie dziewek. Nie bawi cię to?
– Nijak. Bo wcale tak nie było.
– Było, było. Ale dawno temu! Teraz pod świątyniami wiedźm nie uświadczysz. Czarodzieje eksterminowali wszystkie. Ha! Nic nie trwa wiecznie.”
————————————————————————————————————————
– Oczy w dół – syknął. – Oczy w dół, nie gap się.
– Bo?
– Czarodziejki.
Geralt posłusznie odwrócił wzrok. Niechętnie. Dwie kobiety przy straganie z bursztynową biżuterią przyciągały wzrok iście magnetycznie. Bogatym strojem. I urodą jak z obrazka.
– One – wyjaśnił Holt, gdy już się oddalili – mają zwykłych ludzi za bydło, a wiedźminów nienawidzą. Skore są do zwady, gapienie się mogą uznać za zaczepkę. Lepiej też, żeby nie wyczuły naszych medalionów.
————————————————————————————————————————
Nieobeznany ze sztuką damskiego krawiectwa Geralt nie mógł wiedzieć, że materiały czarnej sukni Pampinei Monteforte to szyfon prześwitujący, muślin i krepa. Nie wiedział też, że wielką sztuką jest uszyć suknię tak, by zakrywała, odkrywając. I na odwrót.
Geralt nie wiedział też, co to jest kwintesencja kobiecości.
Ale co z tego, że nie wiedział, skoro widział.
————————————————————————————————————————
Rozdział czwarty
– Cóż to, młody Geralcie, czemu nos na kwintę? I milczymy ponuro? Rozejrzyj się. Wkoło wiosna, na wierzbach bazie, ptaszęta śpiewają, strumyk szemrze cichutko. Od wsi zalatuje gospodarką rolną. Znaczy się, skisłym mlekiem i gównem. A ty, miast wraz z przyrodą radować się, jakiś taki bez humoru. Czemuż to?
————————————————————————————————————————
Stuk kijów niósł się po podwórcu. Tak głośno i takim szybkim rytmem, że aż przywabił rządcę i pachołka.
– Masz tendencję do wychodzenia z volty i cięcia mandritto, młody Geralcie. Masz silne mandritto, przekonał się o tym tamten dezerter. Cięcia silne, ale takie jakieś bez gracji ani finezji…
– A po co komu gracja i finezja? Rąbie się, by zabić.
– Ale żeby zabijając nie popadać w rutynę, spróbuj dla odmiany roverso. Czyli, żeby użyć terminologii Vesemira, sinistru. Cięcie równie zabójcze, upewniam. Czyli odwrotnie, passo largo prawą stopą, półobrót, molinetto i roverso. Poćwiczymy?
Poćwiczyli.
Przez ponad godzinę żaden nie zdołał trafić drugiego kijem. Równie dobrze mogliby walczyć bez ochraniaczy.
– Nieźle, młody wiedźminie, nieźle. Vesemir, jak konstatuję, nic nie stracił ze swej formy i nadal nieźle uczy. Finis, skończmy na dziś. Na zakończenie zaś… Takie małe memento.
Błyskawicznie zaatakował, gran passatą prawą stopą i tak silnym molinetto, że Geralt musiał sparować serpentyną. Holt z wygięcia tułowia wykonał fintę mandritto na lewą skroń, molinetto, contratempo passo largo lewą nogą, powtórne molinetto, tramazzone i …
Geraltowi rozbłysło w oczach, nie wiedzieć kiedy znalazł się na ziemi. Twardo wyrżnął w nią tyłkiem. W głowie huczały mu i brzęczały roje pszczół. Dostał w skroń, bardzo mocno. Skórzany ochraniacz przydał się jednak.
– Co to było? – spytał oszołomiony.
– Gracja, Geralcie. Gracja i finezja.
————————————————————————————————————————
Ciało Holta, gdy rozebrał się w łaźni, okazało się być mapą obrażeń i kroniką wypadków.
– To tutaj, to kikimora. – Wskazał półksiężycowy rząd śladów zębów na lewym bicepsie. – Zaskoczyła mnie.
Potworna blizna na łopatce okazała się być pamiątką po pazurach sierposza. Szramę powyżej prawego biodra pozostawił szpon gryfa, lewy bark zaznaczyły kły wipera.
Najpaskudniejszy ślad pozostawiło starcie z meganeurą. Lewe udo starego wiedźmina było zdeformowane, oprócz znaków szczęk nosiło ślady chirurgicznych cięć i szycia, od biodra niemal do kolana.
– Do tego – Holt polał się wodą z ceberka i chlasnął po plecach brzozową miotełką – dochodzi jeszcze łydka, o, zobacz. Wiesz, kto mnie tak urządził? Podwórkowy pies rasy kundel. Zabiłem skurwysyna. No i jeszcze czaszka, miewam zawroty głowy. Oberwałem w łeb kuflem w tawernie w Novigradzie. Tak, tak, młody Geralcie. Wiedźmińska skóra to dziejopis. Zimą, gdy wrócisz do Rocamory, obejrzymy i podliczymy twoje memuary. Bo bez nich się nie obejdzie. Nie straszę cię. Stwierdzam fakt.
Medalion na szyi Holta przedstawiał głowę żmii z wielkimi zębami jadowymi.
————————————————————————————————————————
– Używałem wtedy innego imienia. Nie dziwię się, że Vesemir zataił je przed wami, mówiłem, nasze drogi rozeszły się. A ja przeszedłem na prawdziwe imię i nazwisko. Bo znałem je, bo trzeba ci wiedzieć.
– Gdy mnie matka podrzucała – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Geralta – gdzieś w Kovirze podobno, włożyła w becik karteczkę. Zdarza się, że te umiejące pisać dokładają podrzutkowi karteczkę z personaliami… zwykle tylko datę urodzenia. Czasem imię, ale czasem też imię ojca lub nawet ojca nazwisko. Łaskawe niewiasty z kovirskiego sierocińca przechowały karteczkę i przekazały wiedźminom, którzy mnie z sierocińca zabierali. A kiedy żegnałem się z Kaer Morhen – a nie było to pożegnanie kordialne – Vesemir zdradził mi prawdziwe personalia. Bo Vesemir, jak i stary Byrnjolf przed nim, ma archiwum takich dokładanych podrzutkom karteczek, ale nie pozwala nikomu doń zaglądać. Jednak czasem robi wyjątki.
– Robi. – Geralt ożywił się. – Stąd wiem, że mój druch Eskel naprawdę nazywa się Esau Kelly Kaminski. Ale Eskel nie polubił nazwiska. I trudno się dziwić. Wymyślił sobie skrót od obu imion.
– A tobie, gdy wyruszałeś, Vesemir zdradził, kim jesteś?
– Nie.
————————————————————————————————————————
Rozdział szósty
A jam jest Augustus Honrpepper. Kowal tutejszy. Tabliczka na rozstaju moją uczyniona była sztuką. Bom jest gramotny. Po szkołach. Starsi nad gromadą mnie więc rzecz powierzyli, znaczy się tabliczkę napisać i wiedźmina, gdy się zjawi, przywitać. Witaj więc.
– A do wsi – podjął, widząc, że Geralt nie odwzajemni grzeczności – wjeżdżać nie trza. Przestrzegli, że nie trza. Nijak, rozumiesz?
– Nie.
– Nie chcą cię tam! – wypalił kowal tutejszy. – Nie chcą i już. Mnie sprawy powierzono, ze mną gadaj i ze mną targu dobijaj. Ze mną. Bom nie dość, że niziołek, to jeszcze i kowal. Niziołka żadne czary się nie imają, a do kowala żadne licho nie ma przystępu. Ja się wiedźmina nie przelęknę.
– A ci ze wsi co tacy lękliwi?
– Żarty sobie stroisz. Wiadomo, że za wiedźminem wszelkie zło się ciągnie i paskudne miazmaty, że zawsze jakąś on plagę przywlec może, nawet mór. I potem co, spalić wszystko, czego się dotknie? Nadto dziewek młodych we wsi jest co niemiara, a upilnujesz to wiedźmina? Zauroczy, wyrucha i masz babo placek. Wydaj toto później za mąż.
Mówiąc, kowal szczerzył zęby. Pacholik natomiast, otwarłszy usta, patrzył na Geralta wzrokiem pełnym strachu.
– Dobra – niziołek spoważniał – dość facecji. Siadaj, o, tu, na ławie.
– Nie szkoda ławy? Bo pewnie trzeba będzie spalić?
– Ja się nie boję. Tu kuźnia, tu czary nie działają.
————————————————————————————————————————
Dużo później – bardzo niechętnie zresztą – Geralt powracał myślami do tego wydarzenia. I zawsze dochodził do wniosku, że przeżył właściwie przypadkiem. Że w tym, że przeżył, jego własna zasługa była minimalna. Że życie uratowała mu, w pierwszej kolejności, pora roku. W drugiej kolejności zaś fakt, że kot, którego miał zabić, wcale nie był kotem.
————————————————————————————————————————
Rozdział siódmy
Opatrzenie ściany frontowej ratusza miasteczka Berentrode wielkim transparentem z napisem „Wypierdalaj stąd razem z twoją petycją” byłoby bardzo rozsądne. Pozwoliłoby petentom zaoszczędzić sporo czasu i wysiłku, które mogłyby być wykorzystane z większym pożytkiem dla ogółu.
Zaś Didier Hahn, burmistrz miasteczka, nie nosił na szyi ryngrafu z wygrawerowanym ostrzegawczym napisem „Wredny kutas”. A powinien nosić. Mnóstwu ludziom też zaoszczędziłoby to przykrych doznań.
————————————————————————————————————————
– Ale jakże to tak, wiedźmin na kobyle, miast na ogierze? Niehonornie jakoś. Że co? Że to twój najmniejszy problem? Ha, klient nasz pan, chce klacz, ma klacz. Aleć to, he, he, mości wiedźminie, z końmi jak z rybami. Jać tu dzianety niby szczupaki dorodne oferuję, a ty sobie płotkę wybierasz. Z czego się śmiejesz? Czy ja powiedziałem coś śmiesznego?
————————————————————————————————————————
Rozdział ósmy
– Zmieniła ci się twarz – powiedziała wreszcie kapłanka. – I oczy, niezależnie od mutacji. Nigdy też nie krzywiłeś tak ust. Nie musisz nic mówić. Widzę i wiem.
– Podobno… – odkaszlnął. – Podobno chcą was stąd wyrzucić, matko. I podobno z naszej winy.
– Kto ci to powiedział? Nenneke? Nie, Geralcie. Żaden z was, edukowanych tu młodzików, nie ponosi winy i do żadnego z wiedźminów nie mamy żalu. A to, że kwitną ciemnota i ignorancja, że szerzy się kołtuństwo, to wszak też i nasza wina. Źle uczyłyśmy. Źle wychowywałyśmy. Bo przecież to nasi dawni wychowankowie dziś nas stąd przepędzają. Prawem, które to oni ustanowili.
– Ci spod furty gadali… Gadali o odpędzaniu od świątyni niewiast. Szło im…
– Wiem, o co im szło. Też o prawo. Takie, że pomoc medyczna udzielana niewiastom jest z prawem sprzeczna i karalna. Wymyślili to, rzecz jasna, mężczyźni. Ha, gdyby to oni zachodzili w ciążę, zabieg terminacji byłby ogłoszony świętym misterium i odbywałby się on przy modłach, kadzidłach i chóralnych śpiewach.
– Dziwny jest ten świat – podjęła po chwili Assumpta z Rivii. – Z naszej bogini drwią, nasze modlitwy wykpiwają. Że niby zabobon. A na zachodzie i północy po pustkowiach jakieś kulty się mnożą, sekty jakieś. Pająki się czci, węże, smoki i inne potwory. O zbrodniach ludzie szepczą, o ofiarach z ludzi. A z tym jakoś nikt walczyć się nie sposobi. Ani sekciarzy przepędzać nie próbuje.
————————————————————————————————————————
– Co się naprawdę wydarzyło w Kaer Morhen? W roku tysiąc sto dziewięćdziesiątym czwartym?
– Mnie o to pytasz? – Uniosła głowę. – Ty? Który od wczesnego dzieciństwa oglądałeś kości w fosie? I wykute w ścianie imiona siedmiu poległych bohaterską śmiercią wiedźminów? Który wychowałeś się na bohaterskich opowieściach?
– Właśnie o te opowieści mi idzie. Tak bohaterskie, że…
– Aż za bohaterskie? Takimi powinny być, chłopcze. Bohaterowie mają być bohaterami. A opowieści mają sprawiać, by byli. I nie powinno się wątpić, ani w jedno, ani w drugie. Ale cóż, nie zmienić tego, że czas nieubłaganie zamazuje wszystko, bohaterstwo również. A opowieści i legendy są po to, by temu przeciwdziałać, nawet kosztem tak zwanej obiektywnej prawdy. Bo prawda nie jest dla wszystkich. Prawda jest dla tych, co potrafią ją znieść. Potrafisz? Nie rób min. Nie potrafisz. Gdybyś potrafił, zażądałbyś prawdy od Vesemira. Od starszych. A ty zwracasz się do mnie.
– Bo ty nigdy mi nie kłamałaś.
————————————————————————————————————————
– Jakoś tak wiosną roku sto dziewięćdziesiątego drugiego – kapłanka przyłożyła dłoń do czoła – objawił się ten paszkwil, Monstrum albo wiedźmina opisanie. Anonim, jak to zwykle, ale drukiem, a drukarnie wówczas na palcach jednej ręki się liczyło, więc i podejrzanych nie było za dużo. Wiele wskazywało na mających drukarnię czarodziejów z uczelni w Ban Ard, ale dowodów nie było, i nie dziw, trudno o równych czarodziejom speców od zacierania śladów.
– Anonim krążył szeroko, w licznych egzemplarzach, a wędrowni emisariusze odczytywali owo wątpliwej jakości dzieło analfabetom na wiejskich wiecach i zgromadzeniach. I wieść zaczęła obiegać marchie i szerzyć się niby pożar. Zarazy, choroby i niemoce, pomory bydła, poronienia i martwe porody u niewiast, klęski nieurodzaju i urodzaju, plagi szkodników, wszystkim nieszczęściom i biedom winni byli bezecni wiedźmini, pajęcze nici wszystkich zbrodni i spisków wiodły do Kaer Morhen. Tedy Kaer Morhen, cytuję, miejsce, gdzie wiedźmini się gnieżdżą, starte być musi z powierzchni ziemi, a ślad po nim posypany solą i saletrą. W roku sto dziewięćdziesiątym czwartym, latem, ktoś wreszcie zdołał skrzyknąć i zorganizować motłoch, w góry ruszyła armia, jakieś sto głów uzbrojonego luda. Wróciła, i to w popłochu, mniej niż jedna trzecia. Reszta zgniła w fosie waszego zamczyska, ich kości leżą tam do dziś.
– Zapytasz, jakim cudem kilku wiedźminów pokonało setkę fanatyków? Powiem ci. Jak wiesz, najzdolniejsi i najlepiej wyszkoleni czarodzieje potrafią działać zespołowo, mogą łączyć siły przy rzucaniu zaklęć, z potężnie zwielokrotnionym przez to efektem. Wiedźmini robić tego nie umieją i nie mogą. Wasze wiedźmińskie Znaki to rzecz bardzo indywidualna, zgrana wyłącznie z danym konkretnym osobnikiem. A wtedy w Kaer Morhen, gdy tłuszcza sforsowała wał i podzamcze stało w ogniu, czterej ostatni pozostali przy życiu wiedźmini złączyli ręce i siły. I rzucili Znak wspólnie. Z morderczym efektem, rażąc masowo. Niestety, sami też tego nie przeżyli.
– Ale efekt był. Choć pozbawione obrońców Kaer Morhen było na łasce pozostałych przy życiu napastników, owi nie odważyli się wtargnąć do Warowni, zemknęli w panice.
————————————————————————————————————————
Rozdział jedenasty
Istnieją, drogi margrabio, na tym świecie zjawiska nieodwracalne. Takie, które przemieniają się tylko w jedną stronę i przemienione odmienić się na powrót w poprzednią postać nie mogą. Przykładowo: nie da się z rybnej zupy zrobić akwarium. Albo, żeby użyć prostszych i bardziej zrozumiałych dla Ciebie słów, nadto z dziedziny bardziej Ci bliskiej: nie da się odzbuczyć jaja, które się zezbuczyło. Jeszcze prościej i bez metafor: co się strzygą stało, strzygą będzie po wiek wieków. Było, drogi Luitpoldzie, myśleć wcześniej. I głową, a nie kuśką. A teraz masz to, na coś zasłużył.
Fragment listu czarodzieja Artamona z Asguth, dziekana
Akademii Magii w Ban Ard, do Luitpolda Lindenborga,
margrafa Marchii Górnej.
————————————————————————————————————————
Komendantka Elena Fiachra de Mersault długo patrzyła na niego w milczeniu.
– Powtórz – powiedziała wreszcie.
– Zmuszony byłem – powtórzył posłusznie – dokonać… anihilacji.
– Całkiem? – spytała po kolejnej chwili milczenia – Zupełnie całkiem?
– Bardziej nie można.
– No tak – pochyliła głowę. – Widać zresztą.
————————————————————————————————————————
Rozdział dwunasty
– Rocamora. – Geralt nie przejął się drwiną. – Roac a moreah. W Starszej Mowie: zemsta. Bynajmniej nie kupiłeś posiadłości razem z nazwą. Sam ją nazwałeś. Ciekawe, przed czy po?
Holt ponownie wzruszył ramionami.
– Niedawno – podjął spokojnie Geralt – pewien kowal powiedział mi całkiem mądrą rzecz. Niechaj każdy, mówił, swego pilnuje. Jego, kowala, rzecz to kowadło i młot. Wiedźmina rzecz to zabijać potwory. A karanie za przestępstwa to rzecz starosty i sądów.
– Słowa warte zapamiętania. – Holt spoważniał. – Pamiętaj o nich, kiedy znowu rzucisz się z mieczem bronić jakiejś napastowanej dzieweczki. I zaszlachtujesz człowieka na śmierć.
– To zupełnie co innego…
————————————————————————————————————————
Rozdział czternasty
Magiczka poprawiła torbę na ramieniu, odgarnęła włosy z czoła, popatrzyła na niebo i mewy. Długo milczała.
– Sztuka uzdrawiania, wiedźminie – powiedziała wreszcie, nie patrząc na niego – ma też swoją drugą stronę. Tak jakby… rewers. Ja mogę uśmierzyć ból stawów, ale mogę też sprawić, by zaczęły dotkliwie boleć. Mogę znieczulić bolący ząb, ale mogę i spowodować ból zęba. Albo wszystkich zębów. Mogę wyleczyć komuś żylaki odbytu, ale mogę też wywołać temu komuś prawdziwe piekło w dupie. Mogę więcej jeszcze w takim stylu, sam sobie dośpiewaj. Wiesz, dlaczego ci to mówię?
– Nie.
– Bo jeszcze chwilę temu zamierzałam w któryś ze wspomnianych sposobów dogodzić tobie. Bo byłam na ciebie bardzo zła. Zrujnowałeś moje plany, naraziłeś moją opinię i moje dochody. Domyślasz się, jak.
————————————————————————————————————————
Noc była ciemna, księżyc w nowiu, niebo zachmurzone. Geraltowi bardzo to konweniowało.
Ostrożnie wyszedł ze swej komórki, uważając, by drzwi nie zaskrzypiały. Bezszelestnie przeszedł korytarzem i wyszedł na dziedziniec, na pomosty. I o mało nie wpadł na wodnika.
Stwór skurczył się, przestąpił z łapy na łapę. Wybałuszył na Geralta ślepia i otworzył żabią paszczę.
Obaj stali nieruchomo. Ciszę przerwał Geralt.
– Do kuchni, co?
– Brekek.
– Masz, kurwa, szczęście – wycedził wiedźmin. – Bo nie mam na ciebie czasu. Spieprzaj.
———————————————————————————————————————–
Rozdział piętnasty
Przeważająca większość ludzi, twierdzących, że wstrętne są im i moralnie nieakceptowalne są dla nich gwałt i przemoc, zwyczajnie i po prostu nie potrafi przemocy użyć, nawet w obronie własnej, w obronie swych bliskich – lub wtedy, kiedy trzeba. To się nazywa: z niemocy zrobić cnotę.
Vysogota z Corvo
————————————————————————————————————————
Karanie za przestępstwa to rzecz starosty i sądów, powtarzał w myśli ukryty za drewutnią Geralt. Rzecz starosty i sądów. Ale ja…
Holt. Matka Assumpta. Nenneke. Kapłanki.
Ścisnął w pięści podarowany przez Holta klucz.
Nie, nie myślę czekać, aż prawo się ocknie.
Wyświadczone dobro wraca tym samym.
Zło też.
————————————————————————————————————————
Wśród jabłoni brzęczały pszczoły.
Meritxell i jej kompania odjechali. Ludzie na podwórzu przestali łomotać beczkami, widocznie mieli przerwę na posiłek. Artamon z Asguth, czarodziej, dziekan Akademii Magii w Ban Ard, zadrzemał nad papierami. Zbudzony szmerem otworzył oczy i zobaczył wiedźmina. Porwał za różdżkę. Był szybki, ale nie mógł konkurować z wiedźminem po eliksirze. Geralt uderzył go błyskawicznym lewym prostym, pięścią prosto w gardło. Odgłos uderzenia był znikomy, skutek zaś natychmiastowy. Artamon oburącz chwycił się za szyję, ale głosu dobyć nie mógł, krtań miał zmiażdżoną, a tchawicę zablokowaną. Był całkowicie bezradny i już dusił się powoli, ale Geralt nie zamierzał na tym poprzestać. Ani czekać. Zaciśniętym w prawej pięści kluczem z całej siły uderzył czarodzieja w bok szyi, tuż pod małżowinę lewego ucha.
Artamon upadł jak kłoda, na wznak. Obu rękoma wciąż ściskał szyję. Zaskrzeczał. Wierzgnął nogami. I znieruchomiał.
Był martwy.
————————————————————————————————————————
Rozdział dziewiętnasty
– Pierwszorzędna uzdrowicielka, dodam od siebie. Mistrzyni zaprawdę.
– Miałam pierwszorzędną pomocnicę. Zostanę tu, jeśli pozwolicie, jeszcze kilka dni. Zobaczymy, co będzie, gdy opuchlizna zejdzie.
– Jesteś mile widziana. Wiedźmina, jak domniemywam, znasz dobrze?
– Poznałam go, zarobił u mnie, że tak się wyrażę, na dług wdzięczności. Jest okazja spłacić. Wolałabym, by do tego nie doszło, ale cóż, doszło. Obawiałam się tego. Ten wiedźmin przyciąga kłopoty niczym magnes.
– Nic dodać, nic ująć.
– Nenneke?
– Słucham.
– To, czego użyłaś… Ten odwar… Naparstnica, czarny bez, konwalia, coś tam jeszcze? Co to było?
– Wiedźmiński eliksir. Nazywa się Czarna Mewa.
– Wy go wytwarzacie? Tu, w świątyni?
– Owszem. Po naszej wspólnej medycznej przygodzie lubię cię, Vrai. Ale i tak nie dam ci receptury.
————————————————————————————————————————
Rozdział dwudziesty
– A na dokładkę – kapłanka nie dawała za wygraną – mistrzyni Vrai Natteravn, spiesząca ci na pomoc na skrzydłach magii i ratująca cię swym medycznym kunsztem. Jej również jakoś tam się kiedyś zasłużyłeś, jak mniemam. Na przyszłość dobra rada, chłopcze. Trzymaj się z daleka od czarodziejek. Im dalej, tym lepiej, wierz mi.
————————————————————————————————————————
– Dla mnie – wycedził Geralt – wystarczy.
– Nie podoba mi się – zmarszczyła się Nenneke. – Nie podoba mi się to, co mówisz, chłopcze. Zemsta to radość dla umysłów miałkich i prymitywnych. Nie zapominaj o tym.
————————————————————————————————————————
– […] Matka Assumpta nie chce cię widzieć. I tyle. Niechaj ci wystarczy to, co prosiła, by ci przekazać. Kilka słów. Które, radzę, weź sobie do serca.
– Co to za słowa?
– Jesteś na rozdrożu, Geralcie.
Na rozdrożu, pomyślał wiedźmin. Na rozdrożu kruków.
————————————————————————————————————————
– Mam – przerwała długie milczenie – dla ciebie podarek.
– Co to jest?
– Opaska. Na włosy. I celem ukrycia tej brzydkiej blizny na czole. Taka blizna rzuca się w oczy, jakby co, każdy ją zapamięta. A ty, coś mi się widzi, wolałbyś nie zapisywać się w niczyjej pamięci. Noś więc opaskę.
– Dziękuję.
————————————————————————————————————————
– Pozwolisz słowo na odjezdnym?
– Oczywiście. – Wskoczył na siodło. – Oczywiście, Nenneke.
– Zemsta – powiedziała, otwierając furtę – to radość tylko dla umysłów miałkich i prymitywnych.
– Wiem.
– Zemsta postawi cię poza prawem.
– Wiem.
– Jedź więc i…
– Tak?
– I pozabijaj tych skurwysynów.
————————————————————————————————————————
Rozdział dwudziesty pierwszy
Jechał kupiec przez las gęsty, ciemny; błądził długo i w pomroce nocnej ugrzązł w bagnie bez ratunku. Zasmucony począł rozpaczać, gdy nagle w postaci ludzkiej zły duch mu się pokazał. „Nie smućcie się, człowieku! – wyrzekł do kupca – ja was wyciągnę z błota i do domu wskażę drogę, ale pod warunkiem, że to, co masz w domu, a o czym ty nie wiesz, moją zostanie własnością”.
Lucjan Siemieński, Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie
————————————————————————————————————————
– Coś się stało? – Geralt ruchem głowy wskazał drzwi. – To przeze mnie? Zrobiłem coś nie tak?
– Nie, nic – skrzywił się Voronoff. – Ale trudno się walczy z uprzedzeniami… Zwłaszcza zakorzenionymi. Przesąd taki krąży. Że niby wiedźmini porywają dzieci. Albo że zjawiają się nagle jak po swoje i żądają oddania, bo ojciec niebacznie złożył obietnicę…
Oddasz mi to, co już masz, a o czym nie wiesz. Niespodzianka, rozumiesz? Znasz wszakże te legendy?
– Coś tam słyszałem.
– Ja też – parsknął agent – coś tam słyszałem. Uśmiejesz się, ale o tym, że najmłodszy z mojej trójki jest w drodze, dowiedziałem się po powrocie z długiej podróży, całkiem niespodzianie. Był tym, o czym nie wiedziałem i tak dalej. Niczego nikomu jednak nie obiecywałem, żadnemu wiedźminowi. Ale wytłumacz to kobiecie. Tak więc posłużmy się lepiej wejściem dla służby, by oszczędzić żonie mocnych wrażeń.
Za czasów Holta w czeladnej zawsze był ktoś z personelu. Teraz nie było nikogo. I bałagan był większy niźli dawniej. Geralt siadł na wskazanej ławie, Voronoff wyszedł. Wrócił rychło, z podłużnym pakunkiem po pachą.
– Miecze Holta – oznajmił krótko. – A to jego medalion. Chciał, by wszystko to trafiło do Kaer Morhen.
Geralt rozwinął pakunek. Ujął srebrny miecz z piękną okrągłą głowicą. Obnażył klingę. Zajaśniała nawet w półmroku czeladnej. Oglądał już kiedyś ten miecz. Znał wytrawione na brzeszczocie znaki runiczne i ich znaczenie.
Dubhenn haern am glândeal,
morc’h am fhean aiesin.
Mój błysk przebije ciemności,
moja jasność mroki rozproszy.
Medalion Holta przedstawiał głowę żmii z wielkimi zębami jadowymi.
————————————————————————————————————————
Rozdział dwudziesty drugi
Geralt uchylił się bez trudu, śmiejąc się w duchu. Nierozumnym raczej, a wręcz szaleńczym pomysłem było atakować wiedźmina czymś tak c