Andrzej Sapkowski

Menu:


saga Nowe wydanie Sagi o Wiedźminie


sagaebooki Saga o wiedźminie ebooki po 29,99zł, Trylogia Husycka ebooki po 33,33zł

Pani Jeziora - cytaty

"Rozdział ósmy"

Milo Vanderbreck, niziołek, chirurg polowy, znany jako Rusty, chciwie wciągnął w nozdrza przejmującą mieszankę zapachów jodyny, amoniaku, alkoholu, eteru i eliksirów magicznych widzącą pod płachtą namiotu. Chciał nasycić się tą wonią teraz, gdy była jeszcze zdrowa, czysta, dziewiczo nie skażona i klinicznie sterylna. Wiedział, że długo taką nie pozostanie.

Spojrzał na stół operacyjny, również dziewiczo biały, i na instrumentarium, na dziesiątki narzędzi budzących respekt i ufność chłodnym i groźnym dostojeństwem zimnej stali, niepokalaną czystością metalicznego połysku, porządkiem i estetyką ułożenia.

Przy instrumentarium krzątał się jego personel - trzy kobiety. Tfu, poprawi ł się w myśli Rusty. Jedna kobieta i dwie dziewczyny. Tfu. Jedna stara, choć piękna i młodo wyglądająca baba. I dwoje dzieci.

Magiczka i uzdrowicielka, zwąca się Marti Sodergren. I ochotniczki. Shani, studentka z Oxenfurtu. Iola, kapłanka ze świątyni Melitele w Ellander.

Marti Sodergren znam, pomyślał Rusty, pracował em już z tą pięknością nie raz. Trochę nimfomanka, ma też skłonności do histerii, ale to nic, tak długo, jak długo działa jej magia. Czary anestezyjne, dezynfekujące i tamujące krwawienie.

Iola. Kapłanka czy raczej adeptka. Dziewczyna o urodzie zgrzebnej i pospolitej jak lniane płótno, o dużych, mocnych wieśniaczych dłoniach. Świ ątynia zapobiegła, by dłonie te skaziło brzydkie klejmo ciężkiej i brudnej harówki na roli. Ale nie zdołała zamaskować ich rodowodu.

Nie, pomyś lał Rusty, o nią w zasadzie się nie boję. Te ręce chłopki to są pewne ręce, ręce godne zaufania. Poza tym dziewczyny ze świ ątyń rzadko zawodzą, w momentach rozpaczy nie pękają, lecz szukają oparcia w ich religii, w tej ich mistycznej wierze. Interesujące: to pomaga.

Spojrzał na rudowłosą Shani, zręcznie nawlekającą nicią chirurgiczną oczka zakrzywionych igieł.

Shani. Dziecko cuchnących miejskich zaułków, które trafiło na oxenfurcki uniwerek dzięki własnej żądzy wiedzy i dzięki niewyobrażalnym wyrzeczeniom opłacających czesne rodziców. Żaczek. Frant. Wesoły urwis. Co umie? Nawlekać igły? Nakładać opaski uciskowe? Trzyma ć haki? Ha, pytanie brzmi: kiedy rudowłosa studenteczka zemdleje, puści haki i runie nosem w otwarty brzuch operowanego?


----------------------------------------------------------------

- Shani!

- Słucham, panie Vanderbreck?

- Rusty. Znaczy się, dla ciebie "panie Rusty". Co to jest, Shani? I do czego służy?

- Egzaminujecie mnie, panie Rusty?

- Odpowiedz, dziewczyno!

- To jest raspator! Do ściągania okostnej przy amputacji! By okostna nie spękała pod zębami piły, by mieć czyste i gładkie odpiłowanie! Zadowoleniście? Zdałam?

- Ciszej, dziewczyno, ciszej.

Przeczesał palcami włosy.

Ciekawe, pomyślał. Jest nas tu czwórka lekarzy. I każde rude! Fatum czy jak?


----------------------------------------------------------------

- Teraz to już się zderzą!

- Lepp... piej www... wejdźmy ppp... pod wozy - zaproponował William Hardbottom, zwany Momotkiem, kręcąc się niespokojnie. - Mmmm... mówię wam...

Biberveldt i pozostałe nizioł ki spojrzały na niego z politowaniem. Pod wozy? Po co? Od miejsca bitwy dzieliło ich blisko ćwierć mili. A gdyby nawet zagon jaki wpadł tu, na tyły, na tabory, zbawi to kogo siedzenie pod wozem?

Ryk i łomot narastały.

- Już - ocenił Andy Biberveldt. I znowu miał rację.

Z odległości ćwierć mili, zza wzgórza i lasu, przez ryk i nagły huk walącego o żelazo żelaza, dobiegł taborytów wyraźny, makabryczny, podnoszący włosy na głowie dźwięk.

Kwik. Straszliwy, rozpaczliwy, dziki kwik i wizg kaleczonych zwierząt.

- Kawaleria... - Biberveldt oblizał wargi. - Kawaleria nadziała się na piki...

- Tyy... tylko - wydukał pobladły Momotek - nie wiem co im kkk... konie zawiniły, sss... kkk... kurwysynom.


----------------------------------------------------------------

- Cisza! Adeptka Nimue!

- Obecna, pani mistrzyni.

- To widzę. Czy znasz odpowiedź na pytanie? Jeśli nie znasz, siadaj i nie trwoń mojego czasu.

- Umiem.

- Słucham.

- Więc uczą nas kroniki, że konwent mistrzyń zebrał się na zamku Łysa Góra, by uradzić, jakim sposobem zakończyć szkodliwą wojnę, jaką wiedli ze sobą cesarz Południa i władcy Północy. Czcigodna Matka Assire, święta męczenniczka, rzekła, że władcy nie ustaną wojować, póki się porządnie nie wykrwawią. A Czcigodna Matka Filippa, święta męczenniczka, odpowiedziała: "Dajmy im więc wielką i krwawą, straszną i okrutną bitwę. Doprowadźmy do takiej bitwy. Niech armie cesarza i wojska królów spłyną w tej bitwie krwią, a wtedy my, Wielka Loża, zmusimy ich do zawarcia pokoju". I tak się właśnie stało. Czcigodne Matki sprawiły, że doszło do bitwy pod Brenną. A władcy zostali zmuszeni do zawarcia pokoju cintryjskiego.

- Bardzo dobrze adeptko Nimue. Postawiłabym ci ocenę celującą... Gdyby nie owo"więc" na początku wypowiedzi. Nie zaczyna się zdania od "więc". Siadaj. A teraz o pokoju cintryjskim opowie nam...


----------------------------------------------------------------

- Gratuluję paniom, i sobie, udanej resekcji jelit cienkiego, grubego, splenektomii, zszycia wątroby. Zwracam uwagę na czas, jaki zajęło nam usunięcie skutków tego, co naszemu pacjentowi zrobiono w bitwie w ciągu ułamka sekundy. Polecam to jako materiał do filozoficznych przemyśleń. Pacjenta zaszyje nam teraz panna Shani.

- Ale ja tego nigdy jeszcze nie robiłam, panie Rusty!

- Kiedyś trzeba zacząć. Czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Tak zszyj, a na pewno będzie dobrze.


----------------------------------------------------------------

- Równy krok! Równy krok! - ryczał Barclay Els. - Dzierż szyk! Pieśń, kurważ mać, pieśń! Nasza pieśń! Naprzód, Mahakam!

Z kilku tysięcy krasnoludzkich gardeł wydarła się słynna mahakamska pieśń bojowa.

Hooouuuu! Hooouuu! Hou

Czekajcie, klienty!

Wnet wam pójdzie w pięty!

Rozleci się ten burdel

Aż po fundamenty!

Hoooouuuu! Hooouuu! Hou


----------------------------------------------------------------

Staruszka z trudem opanowała atak kaszlu. Ci ze słuchaczy, którzy byli bliżej, zobaczyli na jej policzku łzę, z trudem torującą sobie drogę wśród zmarszczek i starych szram.

- Byli równe mężni jak my - mamrotała babuleńka, ta, która niegdyś była Julią Abatemarco, Słodką Trzpiotką z Wolnej Kompanii Kondotierskiej. - Khe-khe... Byliśmy jednakowo mężni. My i oni.

Staruszka zamilkła. Na długo. Słuchacze nie ponaglali jej, widząc, jak uśmiecha się do wspomnień. Do chwały. Do majaczących w mgle niepamięci twarzy tych, którzy chwalebnie przeżyli. Po to, by później podle zabiły ich wódka, narkotyki i gruźlica.

- Byliśmy jednakowo mężni - dokończyła Julia Abatemarco. - Żadna ze stron nie miała sił, by być mężną bardziej. Ale my... My zdołaliśmy być mężni o minutę dłużej.


----------------------------------------------------------------

- Ciekawe - Rusty spróbował otrzeć twarz łokciem, ale łokieć też miał we krwi. Iola pospieszyła mu z pomocą.

- Interesujące - powtórzył chirurg, wskazując na pacjenta. - Pchnięty widłami lub jakimś dwuzębnym typem gizarmy... Jeden ząb żeleźca przebił serce, o, proszę spojrzeć. Komora niezawodnie przebita, aorta niemal odseparowana... A on jeszcze przed chwilą oddychał. Tu, na stole. Ugodzony w samo serce, dożył aż do stołu...

- Chcecie rzec - spytał ponuro kawalerzysta z lekkiej jazdy wolenterskiej - że on pomarł? Nadaremno my jego z bitwy nieśli?

- Niegdy nie jest nadaremno - nie spuścił wzroku Rusty. - A gwoli prawdy, to tak, nie żyje, niestety. Exitus. Zabierzcie... Ech, cholera... Rzućcie no okiem, dziewczyny.

Marti Sodergren, Shani i Iola schyliły się nad zwłokami. Rusty odciągnął powiekę trupa.

- Widziałyście kiedyś coś takiego? Wszystkie trzy drgnęły.

- Tak - powiedziały wszystkie jednocześnie. Spojrzały na siebie, jakby lekko zdumione.

- Ja też widziałem - powiedział Rusty. - To wiedźmin. Mutant. To by tłumaczyło, dlaczego żył tak długo... To był wasz towarzysz broni, ludzie? Czy przynieśliście go przypadkowo?

- Nasz to był druh, panie medyku - potwierdził ponuro drugi wolentarz, dryblas z obandażowaną głową. - Z naszego skwadronu, ochotnik jak my. Ech, majster był od miecza. Zwał się Coën.

- I był wiedźminem?

- Ano. Ale poza tym porządny chłop.

- Ha - westchnął Rusty, widząc czterech żołnierzy niosących na przesiąkniętym i kapią cym krwi ą płaszczu kolejnego rannego, bardzo młodego, sądząc po tym, jak cienko wył. - Ha, szkoda... Z chęcią wzi ąłbym się za sekcję tego poza tym porządnego wiedźmina. I ciekawość pali, i dysertację można by napisać, gdyby mu tak do środka zajrzeć... Ale nie ma czasu! Trupa precz ze stołu! Shani, woda. Marti, dezynfekcja. Iola, podaj... Hola, dziewczyno, ty znowu ronisz łzy? Co tym razem?

- Nic, panie Rusty. Nic. Już wszystko w porządku.


----------------------------------------------------------------

I poj ął marszał ek polny Menno Coehoorn, że batalia przegrana, zobaczył, jak giną i w rozsypkę idą wokół niego brygady.

I przybieżali natenczas ku niemu oficerowie a rycerze konia podając świeżego, wołając, by uchodził , by ratował życie. Ale nieustraszone biło serce w piersi nilfgaardzkiego marszałka. "Nie godzi się", zawołał , odpychając wyciągane ku niemu wodze. "Nie godzi się, bym miał jak tchórz umykać z pola, na którym pod moją komendą tylu dobrych mężów padło za cesarza". I dodał mężny Menno Coehoorn...


----------------------------------------------------------------

- Nie ma już którędy spierdalać - dodał spokojnie i trzeźwo Menno Coehoorn, rozglądając się po polu. - Opasali nas ze wszech stron.


----------------------------------------------------------------

Coehoorn zdarł z głowy wgnieciony hełm. Znał dość dobrze język wspólny Nordlingów.

- Jefem małałek Coeoon... - zabełkotał, plując krwią. - Małałek Coeoon... Pobaę wę... Pałdon... Pałdon...

- Co on gada, Zoltan? - zdziwił się jeden z kuszników.

- Pies trącał jego i jego gadanie! Widzisz haft na jego płaszczu, Munro?

- Srebrny skorpion! Haaaa! Chłopaki, walić w skurwysyna! Za Caleba Strattona!

- Za Caleba Strattona!

Szczę kły cięciwy. Jeden bełt ugodził Coehoorna prosto w pier ś, drugi w biodro, trzeci w obojczyk. Marszał ek polny cesarstwa Nilfgaardu przewrócił si ę w tył, w rzadką breję, rdest i moczarka ustąpiły pod jego ciężarem. Kim, u ciężkiej cholery, mógł być ten Caleb Stratton, zdążył pomyśleć, w życiu nie słyszałem o żadnym Calebie...

Mętna, gęsta, błotnistokrwawa woda rzeczki Chotli zamknęła się nad jego głową i wdarła do płuc.


----------------------------------------------------------------

- Panie Rusty - poprosiła Iola. - Ten chłopak to mód znajomy... Jest ranny...

- Trzyma się na nogach - ocenił zimno chirurg. - A tu jeden niemal dogorywający czeka na trepanację. Tu nie ma miejsca na żadne kumoterstwo...

W tym momencie Jarre z dużym wyczuciem dramatycznie zemdlał i zwalił się na klepisko. Niziołek parsknął.

- No, dobra, na stół z nim - zakomenderował. - Oho, ładnie załatwiona ręka. Na czym to się, ciekawe, trzyma? Chyba na rękawie? Opaska, Iola! Mocno! I nie waż mi się płakać! Shani, podaj mi piłę.


----------------------------------------------------------------

Shani umarła siedemdziesiąt dwa lata po bitwie. Jako słynna i otoczona szacunkiem emerytowana dziekanka katedry medycyny uniwersytetu oxenfurckiego. Pokolenia przyszłych chirurgów powtarzały jej słynny żart: "Zszyj czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Na pewno będzie dobrze".

Mało kto zauważał, jak po wygłoszeniu tej facecji pani dziekan zawsze ukradkiem ociera łzę.

Mało kto.




powrót do Cytaty "Pani Jeziora"